niedziela, 19 lipca 2015

11. Kanada, część 1.


- Jak się nazywa ta piosenka? Ona leci tak: nanananaaaaaanana! NanananaNANAnanananaaa!
Kill me. Kill me now.
- Nie mam pojęcia, jak nazywa się ta piosenka.
- Leciała w autokarze, jak jechaliśmy.
- Nie wiem.
- Śpiewałaś ją!
- To wciąż nie znaczy, że wiem, jak się nazywa.
Winiar westchnął i załamując ręce poszedł sobie gdzieś tam w swoim kierunku, co mało mnie obeszło, o ile zamierza wrócić na czas wejścia na pokład. Ale pewnie tak, bo ktoś to przyjęcie nasze ratować musi, a sami wiecie… Ruckowi wymyślono indywidualną pozycję zagrywającego, Dziku miewa haluce, że mu za siatką Travica stoi, nawet gdy to tylko bezbronny Ziomek, a Kurek… Naprawdę mam się wypowiedzieć? No nieważne, no. W skrócie: do Kanady lecimy.
Klasą ekonomiczną.
Skandal.
- Kuuuuuuuuurwa.
- Co? Zobaczyłeś swoją twarz w lustrze?
- Y, nie? – Zbych przewalił wszystko, co miał w plecaku na drugą stronę. A warto zaznaczyć, że jeszcze rano mu w nim wszystko układałam, bo bartmanowa organizacja równa się poziomowi prób rozegrania przez Pitera. – Zostawiłem cepy w walizce.
- Ty sam jak ten jeden wielki cep jesteś – warknęłam i sięgnęłam do swojej przepastnej, przygotowanej na Armagedon torby sportowej, z której wyjęłam zwiniętą paczkę skarpetek i rzuciłam nią w Zibiego. – Masz szczęście, że jestem zajebiście przewidująca.
- Czy ty jesteś prawdziwa? – Zapytał, ściskając cepy jak dziecko prezent choinkowy. No to rzuciłam w niego jeszcze butelką wody. – Nosz kur…!
- Bolało? Czyli tak.
- Dobra, już dobra. A jaki to rozmiar?
- Rozmiar stopy siatkarza.
- Ale czterdzieści siedem? Czterdzieści osiem?
- Bartman, nie denerwuj mnie, tylko wciągaj te cepy, żeby ci krążenie nie padło, zanim sama osobiście je wstrzymam.
Coś tam pomarudził pod nosem i tak gadając do siebie, zaczął przebierać skarpety. I wcale nie oczekiwałam kilku minut spokoju.
- O, tutaj, nowa twarz w kadrze. Pierwsze oficjalne ujęcie. To będzie publikowane na jutubach, od razu ostrzegam!
- O Boże…
Wiedziałam, że w którymś momencie Igła mi wyskoczy zza rogu. Z kamerą.
-  To nie tak, że tylko nowi zawodnicy się u nas pojawiają, ale zmiany zachodzą również w sztabie. I to całkiem ciekawe. Nasi koledzy z ju es ej mają damę w szeregach, to my gorsi być nie możemy i mamy taką oto fajną panią kierowniczkę, Polę. Dzień dobry, Polu.
Siejący zniszczenie wzrok.
- Jak się czujesz podczas tej pierwszej przeprawy z kadrą?
No pomyślmy… Nie śpię od czwartej nad ranem, na samą myśl, że spędzę w samolocie dziesięć godzin z Kurkiem robi mi się słabo, plus mam rozregulowany cykl, więc obawiam się, że zmiana klimatu może spowodować rychły okres. W dodatku związany z całą organizacją stres przyprawił mnie o wypadanie włosów i łamliwość paznokci, a przedawkowanie witamin aktualnie powoduje u mnie nudności i bóle brzucha. Poza tym jest wspaniale, tylko przez Winiara chodzi mi po głowie piosenka, której tytułu nie pamiętam, co doprowadza mnie do szału.
- Jestem odrobinę przyćpana cukierkami z melisą.
- Czyżby strach przed dziesięcioma godzinami w samolocie?
- Strach przed dziesięcioma godzinami w samolocie Z WAMI.
- To wiele wyjaśnia. Także to była Pola. Do Poli jeszcze wrócimy, cały turniej przed nami… O, Ziomek tam siedzi, z Ziomkiem pogadamy.
I polazł sobie.
Nanananananaaaaaaaaanana! Cholera jasna, zabiję Winiarskiego, choćby jego dziecko nienarodzone miało nigdy ojca nie poznać.

* * *

- Skandal, no kurwa. Panie prezesie, to jest jakaś kpina.
Przysięgam, że jeszcze raz kopnie mnie w fotel, a resztę lotu spędzi w pokładowym kiblu. No niech tylko spróbuje…
- Niewygodnie, kurwa.
- PRZESTANIESZ W KOŃCU?!
Kubi spojrzał na mnie i nabrał powietrza w usta.
- Nie za to płaciłem!
- Za nic nie płaciłeś!
- Gram, więc wymagam!
- A czy możesz wymagać i trzymać swoje przeszczepy z dala od mojego fotela?!
Opadłam z powrotem na swoje miejsce obok wielce rozbawionego Olka. No, a przynajmniej śmiał się, dopóki sam nie oberwał od Możdżona.
- E! Synek!
- A zamienić się chcesz?
- Nikt ci nie kazał rosnąć na dwa metry.
- Przepraszam bardzo, ale pozostali pasażerowie skarżą się na państwa zachowanie. – Usłyszałam nad prawym uchem, a gdy odwróciłam głowę, prawie zeszłam na zawał, widząc tuż przed sobą paniusię z odciśniętym od wieszaka uśmiechem, której spojrzenie błagało o kamizelkę ratunkową i natychmiastową katapultę. – Czy mogłabym prosić, aby zachowywali się państwo ciszej?
- Gdyby tylko pani rozumiała pracę z tymi głąbami. – Pokręciłam głową, wskazując kciukiem do tyłu.
- Niestety, ale rozumiem pracę z takimi pasażerami, jakimi są te… głąby.
- Tylko, że pani spędzi teraz z nimi kilka godzin. Ja ich mam na co dzień.
- A oni mają panią – dodała z tym samym uśmiechem i się wyprostowała. – Czy życzy pani sobie coś do picia?
- W-wodę? – wyjąkałam, bo ona naprawdę strasznie wyglądała. Jedno oko miała pomalowane tak, że wyglądało na większe od drugiego, a szminką nieco wyjechała poza usta. I to mi bardzo przypomniało o tym, że boję się klaunów i mam cyrkofobię. W sensie panicznie boję się cyrków. Kiedyś wam opowiem o tym, jak mnie wujek Andrew spaczył. Anyway… Stewardessa uśmiechnęła się odsłaniając umazane na czerwono zęby i zniknęła za kotarą. A ja wpatrywałam się mętnym wzrokiem w Kosę, który zapuszczał żurawia za krótką spódniczką. – A żeby ci coś strzykło.
- Ale o co ci chodzi?
W zasadzie to o nic, ale dla zasady zamachnęłam się zwiniętą gazetą. Ma szczęście gamoń, że dzieli nas przejście, a mi się nie chce wychylać.
Odkopałam z kieszeni iPoda i nałożyłam na łeb słuchawki, co by się wyłączyć i chociaż z godzinę kimnąć, bo głowa mi leci, odkąd wystartowaliśmy. Zapuściłam playlistę do spania i podparłam głowę na ręce. I właściwie nawet nie wiem, kiedy odpłynęłam, ale nagle podskoczyłam na tyłku, bo miałam to potworne uczucie spadania. Wyobraźcie sobie mieć je w samolocie, no ja pierdzielę.
Rozejrzałam się nieprzytomnym wzrokiem dookoła, a że wszystko było niewyraźne, to podsunęłam okulary z czubka nosa. No i ja wiedziałam, że coś mi nie pasuje! Kurczak natychmiastowo schował się za trzymanymi w dłoni kartami i odwrócił głowę w bok.
- Poluś, śpisz? – Pit wychylił się zza Kosy. – W makao gramy, chcesz też?
- Prędzej wyskoczę z samolotu – mruknęłam, tłumiąc ziewnięcie.
- Pani przyniosła ci wodę. – Łysy dźgnął mnie łokciem. – Ale już ją wypiłem.
- Dlaczego!
- Bo ty spałaś, a mi chciało się pić?
Razdwatrzyczterypięćsześćsiedemosiemdziwięćdziesięć.
- Daleko jeszcze?
- Pięć godzin.
- Pię… ILE?!
- A myślałaś, że Toronto za płotem mamy?
Toronto… No kurde, wspaniałą tę grupę mamy. Kanada, Brazylia… Szkoda, że nie Japonia! Tyle dobrego, że do Finlandii blisko mamy. Ale co z tego, jak tam zimno i pizga i w ogóle będę musiała do Sopotu po swetry pojechać?
W ogóle to wychodzi na to, że czeka mnie teraz kolejny równy miesiąc z nimi. Olaboga! Kopiącego Dzika wytrzymam. Latającego z kamerą Krzyśka, śpiewającego Winiara i poniżającego mnie swoim wzrostem Możdżiego też… Ale na litość ojca dyrektora Mirosława, w zestawie zawsze będzie Kurek!
O, znowu się gapi na mnie. Myślisz, że cię nie widzę? I że masz słabe karty?
Ugh. Naprawdę koleś miał szansę na moją akceptację. Bo ta Warszawa, bo Scooter, bo to sushi i w ogóle… Ale co, jak wszystko poszło w pizdu, bo się okazało, że to było z litości? „Ojeju, biedna Pola miała kiedyś wypadek i przez to już nie gra w siatkę. Musi być jej strasznie przykro, że tak tu z nami siedzi, zamiast grać, no to będę dla niej miły”. A w dupę z czymś takim! Czy ja wyglądam, jakbym potrzebowała, aby ktokolwiek się nade mną użalał? A w szczególności Kurak? No błagam. Przecież ja nawet o tym nie myślę. Może czasami, ale to tylko w listopadowe wieczory, gdy leżę pod kocykiem z kubkiem herbaty i kontempluję nad własną egzystencją. W sumie to nawet nie, ale to tak fajnie brzmi. Serio, u mnie świetnie pod tym względem. A on mnie potraktował jak jakąś zapłakaną cizię, co to jej paznokcie nie wyszły.
A mi tylko całe życie się zawaliło, wielkie rzeczy.
I zła jestem na niego i wściekła i właściwie od tamtej pory unikam go jeszcze bardziej, niż do tej pory. Przeprosin nie chcę żadnych, nawet jeśli do takowych się w ogóle nie przymierzał. No, może raz, wczoraj przy kolacji, gdy usiadł w moim kącie samotności i zaczął od rzewnego „Poooola”. Ale nie, obiecałam sobie, że nigdy więcej żadnych posiłków z Kurakiem. Wstałam, odeszłam do stolika chłopaków, wcisnęłam pomiędzy Marcina a Krzyśka i do teraz mam spokój.
No dobra… Trochę mi przykro. Ale tylko trochę. Bo co by nie mówić… Fajnie w tej Warszawie było. Naprawdę fajnie.
Wyszło jak wyszło. Trudno. Takie to szczęścia Olszewska już ma. Ale Olszewska ma to w dupiu i teraz musi przyjąć na klatę Kanadę. I potem całą resztę tego kabaretu. No bo ja nie dam rady? Ja? To trzymajcie mi piwo!

* * *

Nie dam rady.
Trzy przysiady, dwa skłony, jeszcze raz.
- Powtórzę wolno i wyraźnie, w porządku? Okej. Brakuje nam dwóch bagaży. Dwóch. – Uniosłam odpowiednią ilość palców, jakby jednak okazało się, że mówię niewyraźnie, a zamiast po angielsku posługuję się suahili. – Nadanych bezpośrednio z Warszawy do Toronto, numer lotu LO 045.
- Jeśli bagaże nie zostały państwu wydane tutaj, musiały zostać w Polsce.
- To bardzo logiczne, co pan mówi. Dlatego proszę pana po raz trzeci, aby skontaktował się pan z lotniskiem imienia Fryderyka Chopina w Warszawie w sprawie dwóch zaginionych bagaży. Tutaj ma pan kwity z numerami. To chyba wchodzi w zakres pana obowiązków, prawda?
Koleś pod czerwoną muszką pokiwał niepewnie głową i sięgnął po telefon.
Słabość mnie chwyta i załamanie. I jeśli zaraz nie wypiję dwóch kubków kawy, lub nie położę się do łóżka, to mnie taka kurwica strzeli, że dostanę zakaz wjazdu do Kanady. Jak babcię kocham, zaraz posypią się ofiary.
Sytuacja maluje się tak, jak powyżej. Nie mamy dwóch bagaży. Jeden osoby ze sztabu, drugi zawodnika. Jeden mój, a drugi… No sami się domyślcie. I powiedzcie mi, czy ktoś może mieć większego pecha ode mnie? Cytując Kevina McCallistera: I don’t think so.
- Musiało dojść do pomyłki i państwa bagaże zostały wysłane do Helsinek.
- O, to bardzo pięknie, szkoda tylko, że lecimy tam dopiero za trzy tygodnie.
- Spróbuję skontaktować się z helsińskim lotniskiem…
Pokiwałam głową. Bo tylko kiwanie głową mi zostało w obliczu całej tej niemocy.
- I co? – Nagle obok zmaterializował się mój ulubiony wujek.
- Komuś bardzo się spieszyło wysłać nas do Finlandii.
- Załatw to. Bartek potrzebuje swoich rzeczy.
A ja to niby swoich nie potrzebuję?!
Tylko posłałam mu najbardziej zmęczone ze zmęczonych spojrzeń. Odszedł, a ja odwróciłam się w stronę pana od lotniskowej obsługi.
- Z tego, co udało mi się dowiedzieć, państwa bagaże cztery godziny temu, gdy tylko odkryto pomyłkę, zostały nadane z Helsinek do Toronto. Samolot z nimi powinien wylądować u nas za niecałe pięć godzin.
- Dzięki. Moglibyście wysłać je do hotelu?
- Niestety, obawiam się, że w takiej sytuacji ktoś będzie musiał odebrać je osobiście i potwierdzić przynależność bagaży. Takie przepisy, przykro mi.
- Jasne – mruknęłam i odeszłam od lady, kierując się w stronę naszego obozu. Chciałam odnaleźć Andrzeja, ale jak na złość tuż przed nosem wyrósł mi Drób.
- No i co?
Pstro. Machnęłam ręką i minęłam go, bo dojrzałam wujka.
- Za pięć godzin przylecą z Helsinek. Ktoś musi je odebrać.
- Ktoś? – Uniósł brwi, na co przewróciłam oczami i rozłożyłam ręce.
- No wygląda na to, że ja.
- Autobus zaraz podjedzie, zabieram chłopaków do hotelu. Masz numer rezerwacji przy sobie, prawda?
Noszę przy sobie skarpetki na zmianę dla tych ćwoków, a nie miałabym numeru rezerwacji? Trochę więcej wiary we mnie.
Wyciągnęłam z torby całą teczkę papierów, wyciągając te najważniejsze. Sprawdził, czy aby na pewno dostał to, czego chciał i pokiwał głową.
- Jak przyjedziesz odbierz klucz w recepcji, wszystko podpiszę. – Zarządził wspaniałomyślnie i sięgnął po swoje bagaże. A potem zwalił mnie z nóg swoją cenną troską. – Dasz radę?
- Taa.
Powstało bydło z ziemi i zaczęło się zbierać do wyjścia, ledwo się na nogach trzymając. Pożałowali mnie, powiedzieli, jaka to jestem biedna, ale mimo wszystko bohaterka, pomachali, a Pit to mi nawet bułkę z automatu przyniósł i pogłaskał po głowie. A ja nawet nie miałam siły go za to opierdolić.
- To ja z tobą zostanę.
O, heros nielotny się znalazł. Kurczak mały. Znaczy mały w sensie… hm, personalnym. Bo jakby się człowiek nie starał, to zawsze muszę tę głowę na niego zadrzeć.
- Co rzekłeś człowieku, z którym nie rozmawiam?
- No zostanę z tobą na lotnisku i poczekam.
Śmiechłam.
- Sama przecież nie zostaniesz.
- Owszem, zostanę. A ty zejdziesz mi z oczu i pojedziesz grzecznie do hotelu, co byś nie miał potem przesrane u Andrei.
- On zrozumie przecież.
- Nic nie będzie rozumiał. Zabieraj się stąd, dobra?
Jezu, jak jest źle, skoro nie mam siły się na niego zdenerwować? No po prostu nawet nie mam chęci krzyknąć, a jak próbowałam trzepnąć go w ramię, to wyszło mi z tego takie gówniane pacnięcie, że nawet Zator mocniej bije.
- No ale…
- Idź, człowieku, idź. – Chwyciłam go za ramię i odwróciłam w stronę wyjścia. – Ja ci to wszystko rano przyniosę, tylko jedź do tego hotelu i nie każ mi na siebie patrzeć, bo mnie bardzo frustruje fakt, że nie mam siły być na ciebie zła.
- Poradzisz sobie?
- Przecież to moja robota.
- A rano dalej będziesz zła?
- Będę niewyspana.
- To jedno i to samo.
- Idź już.
No prawie go wypchnęłam z tego lotniska i wpakowałam go do autokaru. Jeszcze przez okno popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie, jakby mu jaja urwało albo cokolwiek. A to chyba ja swoje straciłam, bo nawet na niego nie krzykłam porządnie, kiedy odczułam potrzebę wyżycia się na nim i bezpodstawnego obwinić go za te bagaże, za Warszawę, a nawet za efekt cieplarniany. Po prostu strasznie, ale to strasznie chce mi się spać.
Pomachałam im na odjezdne i wróciłam na halę odlotów.
No i po chuju fest z tym początkiem Kanady.

* * *

Była 3:42 czasu lokalnego w Toronto, gdy runęłam na łóżko. Czułam się jak zmaltretowany kapeć Możdżona. Właściwie tak też wyglądałam i zapewne śmierdziałam. Nie, żebym coś na ten temat wiedziała. Ręce mi odpadały, bo musiałam sama wnieść na piąte piętro cztery ogromne walizki. Wyobraźcie sobie, że winda się nagle popsuła, a boy hotelowy w nocy nie pracuje. Zadziwiający zbieg okoliczności, prawda?
Olszewskiej to zawsze wiatr w oczy i chuj w dupę.
Tak więc była 3:43 czasu lokalnego w Toronto, gdy prawdopodobnie zasnęłam. I była 8:18 czasu lokalnego w Toronto, gdy zostałam zbudzona przez łomotanie do drzwi.
Sturlałam się z łóżka, co było z jednej strony złe, bo boleśnie obiłam sobie biodro, ale z drugiej strony dobre, bo podziałało na tyle pobudzająco, że na czworaka przeczłapałam pokój i sięgnęłam do klamki.
- Jesteś?
Usłyszałam nad sobą głos Andrzeja, bo zamknęłam oczy i oparłam głowę o framugę.
- Nie, kurde, nie ma mnie.
Odzyskuję siły! Mimo pół-snu pyskuję!
- Wstawaj, o dziewiątej śniadanie, a o dziesiątej jedziemy na trening.
- Już?
- Już!
No to wstałam, chociaż miałam wrażenie, że lada chwila się przewrócę. Spojrzałam w lustro, zapłakałam, a potem spojrzałam na stojące pod oknem walizki i zapłakałam mocniej.
- Królu, gdzie Kurak i Cichy rezydują? – Spytałam, bo pierwszy na korytarzu napatoczył mi się Guma.
- Ostatni na końcu korytarza.
No to poszłam do ostatniego na końcu korytarza. A tam mi Zbychu otwiera.
- PERQUE?! – Zawołał żałośnie, stojąc przede mną z worami pod oczami i w samych slipach. To boli. – Tak wcześnie!
- Chcesz pogadać? – mruknęłam i odwróciłam się do niego plecami, bo w sumie pokojów na końcu korytarza było w ilości zwei. No, a tam już Piter w progu. Piękny, pachnący, ubrany. Wzór kadrowicza. – Przekaż Kurakowi.
- Och.
To nie było takie zwykłe piterowe „och”, którego zawsze używa, aby pochwalić moje buty, lub wyrazić swoje szczęście, gdy przynoszę mu dostawę herbatników. To było „och” wyrażające piotrusiowe zmartwienie.
- Ucieszy się, że przynajmniej ma już swoje rzeczy.
- A co się stało?
- Kolanko.
I wciągnął kurkowe walizki do pokoju, po czym zamknął mi drzwi przed nosem. Nowakowski, damy tak nie postępują!
- Zibi? – Zwróciłam się do swojego drugiego ulubieńca w kadrze.
A Zibi podrapał się po głowie i wzruszył ramionami.
- Ja tam nie wiem!
No i też mi zamknął drzwi. Weź się czegoś dowiedz od tych głąbów, a na pewno zostaniesz skarbnicą wiedzy. Ot co.

* * *

- Nanananananaaaanana! Nananananaana…
- Winiar, morda.
- Jestem bardzo niewyspany.
Posłałam mu mordercze spojrzenie znad kubka najmocniejszej kawy, jaką udało mi się wybłagać w hotelowej kawiarni, na co tylko wydął dolną wargę.
- Nanananana…
- Uwaga, bo kręcimy!
Znowu Igła. Aż się oddaliłam. Znaczy usiadłam na kanapie za nimi.
- Witamy wszystkich bardzo serdecznie drugiego dnia naszego pobytu w Kanadzie. Oto Michał Winiarski, bardzo niewyspany, gdyż obudził się szósta trzydzieści po zmianie czasu…
- Szósta szydzieści cztery…
A poszedł pewnie spać o dwudziestej drugiej, więc wielkie mi rzeczy. I tak spał dłużej ode mnie, bo nie musiał siedzieć jak kołek na lotnisku i czekać na torby, które w magiczny sposób pofrunęły do Finlandii. Anywaaay…
- … idzie przytulić! Nie wiem kogo! Idzie do mnie!
- Wszystkiego najlepszego, Krzysiu. Zdrówka, szczęścia, pomyślności.
- A dziękuję, dziękuję. Przypomniało ci się? Wiesz, ty pamiętasz, kiedy trzeba…
O-oł, uwaga, Ignaczak ma chyba dzisiaj urodziny. Udawać głupią? W sumie już zapomniałam o zbychowym ćwierćwieczu jakieś dwa tygodnie temu… Ale ja tak nie lubię urodzin i składania ludziom życzeń!
- Krzysiu, tak na serio?
- Co?
- Z tymi urodzinami?
- Druga osiemnastka!
- To tego… - mruknęłam, sięgając do kieszeni, bo to taki mój odruch stresowy. No i beng. – Wszystkiego najlepszego. Chcesz gumę do żucia?
- Dobra, wycieczka, ładować się do środka bez zbędnego gadania! – Zarządził Andrzej i stanął przy wejściu do autobusu.
Ustawiłam się na samym końcu sznurka, łapiąc resztki hotelowego wi-fi, gdy mnie nagle coś zaczęło pukać w ramię. A to coś było duże i miało odstające uszy.
- Czego?
Westchnął. Wedle oczekiwań jestem zła i niewyspana.
- Dzięki za walizki.
Mruknęłam ciche „mhm”, powracając do sprawdzania fejsa i odsuwając się w bok. A ten za mną, jak ta wstrętna, gruba mucha.
- No hej, naprawdę chciałem podziękować!
- „Nie ma za co”. Wystarczy, żebyś się odczepił?
- A może byśmy pogadali normalnie, co?
- Ustalmy sobie, że ‘my’, ‘pogadali’ i ‘normalnie’ w jednym zdaniu niesamowicie się kłóci.
- Ale ja naprawdę nie chciałem…
- Wsiadacie? – Krzyknął nagle Andrzej, więc tylko posłałam Kurakowi krótkie spojrzenie i wlazłam do autobusu, od razu wciskając się na miejsce obok Kuby. Bartek przeszedł obok, bezczelnie ocierając się o moje ramię swoim tyłkiem (afufufuuu!) i usiadł gdzieś tam za nami, wciąż jednak za blisko.
- Czuję, Kubusiu, że ja tu w tej Kanadzie zginę. Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale albo mnie jakiś łoś przebiegnie, albo utopię się w wodospadzie, albo po prostu eksploduję przez tego… Sam wiesz kogo. A jeśli nie w Kanadzie, to może w Katowicach. Przynajmniej na swojej ziemi, to za przewóz zwłok nie zapłacicie. Bo jak w Brazylii, albo w Finlandii… Nie no, nie dotrwam. Zejdę z tego świata, nawet dwudziestki czwórki swojej nie doczekam. Nie, żeby mi na niej zależało, ale sam wiesz. Ech, w co ja się z wami wpakowałam, co?
A potem obróciłam się w stronę Kuby. Spał ze słuchawkami na uszach.

* * *

Dzień kolejny w Kanadzie. Mamy pierwszy trening w hali, w której będą odbywać się mecze. Znaczy, najpierw byłoby fajnie, gdyby nas w ogóle do niej ktoś wpuścili, bo na razie kwitniemy na parkingu, a ja czuję, że mnie opalenizna nierówno chwyta. Andrzej wraz z naszym kanadyjskim opiekunem próbował coś zdziałać w tej sytuacji, a ja po prostu stałam i cieszyłam się z tego, że tym razem ktoś inny się denerwuje, a nie ja.
- Z zewnątrz wygląda jak muzeum.
- Albo ratusz.
- Trochę jak kościół.
- Dobra, czekaj, nakręcę, żeby ludzie zobaczyli. – Igła wyciągnął kamerę i podniósł rękę. – Tak oto proszę państwa wygląda nasza sala. Wpuszczą nas do środka? – Podszedł do pana Zdzicha, Władka, czy jak tam było temu, co to nas tutaj organizował w Toronto.
- Mam nadzieję, bo inaczej t-to zostanie ktoś tutaj rozstrzelany! Albo obcięte jajka zostaną.
Prawie runęłam na ziemię.
- Chciałbyś?
- Taaak. – Igła zmusił się na coś uśmiechopodobnego.
- Bardzo?
- Bardzo.
- Ej, ja stąd spierdalam – mruknął Wiśnia, patrząc wielkimi oczami na Ferdka czy tam Józka. – Ten typ mnie przeraża. Przed chwilą spytał, czy jakieś panienki już wyrwałem i jakby co, to może mi dać namiary na swoje koleżanki.
- I co mu powiedziałeś?
- Chcesz wiedzieć, co mu powiedziałem, czy co chciałem mu powiedzieć? – Upewnił się, co w sumie wystarczyło mi do tego by utwierdzić się w przekonaniu, że Wiśniewski to pipa jakich mało. – No hej, mama nauczyła mnie uprzejmości!
Pokręciłam tylko głową i odeszłam w stronę chłopaków.
- Bartek! You look so excited that… iiidziesz na pra… na practice.
W drugą stronę, Olszewska, w drugą stronę! O! Winiar!
- Nanananaaaanana!
Może ja po prostu stanę w jednym miejscu i nie będę szukać towarzystwa? Proszę bardzo. Oparłam się ramieniem o ścianę i sięgnęłam po telefon. I nim go odblokowałam, ściana się otworzyła…
- Watch out!
… i wpadłam na coś dużego, miękkiego i damn, przystojnego!
- Alright?
Kiwnęłam głową, przeprosiłam, ładnie się uśmiechnęłam, a przy okazji pierwszy raz od przedstawienia w piątej klasie spaliłam buraka.  Długo wpatrywałam się w niebieskie oczy pięknego pana. I patrzyłabym jeszcze dłużej, gdyby piękny pan nie spytał, czy my jesteśmy z Polski i czy na trening przyjechaliśmy. Oczywiście potwierdziłam i już miałam zaproponować mu wspólną resztę życia, gdy usłyszałam z tyłu krzyk Marcina.
- Hej! Pola otworzyła salę!
Bo Pola to bohaterka. A ty właśnie przegoniłeś pięknego Kanadyjczyka. Kij ci w brodę.  

* * *

- Gwiazdy taaaańczą na lodzie!
No teraz to ja chyba Piotrka zabiję. Nie dość, że cały czas łazi mi po głowie wciąż niezidentyfikowany utwór Winiara, nad którym kmini już cała kadra, to jeszcze Nowakowski dołożył kolejny hit, który nie ma więcej, niż cztery słowa. Cudaśnie.
Tak więc chodzę za bandami, zbieram wypadające piłki, bo przecież dla pana Miale jest to praca za ciężka, więc musiał poprosić o pomoc i śpiewam pod nosem raz ciszej, raz głośniej. Zdecydowanie bardziej wolałabym tak jak zawsze siedzieć sobie z boku z mopem, no ale nie, bo po co?
- Te, Gianni, co jest Bartkowi? – Spytałam w końcu, bo Kurczak leżał, a Olek obklejał mu nogę z każdej strony.
- Coś z kolanem.
Jakbym wiedziała, że tak mi odpowie, to w ogóle bym nie pytała.
Uchyliłam się przed zagrywką Dzika i jeszcze raz spojrzałam w stronę Drobiu. Na śmierć zapomniałam o tym, że coś mu nie pyka z kolanem i o tym, żeby zapytać kogokolwiek, oczywiście oprócz samego zainteresowanego, co się stało. No bo wiecie, media lubią czasem kogoś ze sztabu zaczepić, zapytać… Warto takie rzeczy wiedzieć!
No więc odrzuciłam ostatnią piłkę i poszłam w kierunku swojego stałego miejsca pracy, czytaj chwyciłam za mopa i wycierając dla niepoznaki boisko, zaczęłam się zbliżać w kierunku Łysego i doktora Sowy. Tak się zasłuchiwałam w to, co obaj mówią na temat kolana, że nie zauważyłam, kiedy tym mopem wjechałam Kurkowi pod tyłek.
Ależ pisnął!
- Można wiedzieć, co robisz? – Olek uniósł głowę i spojrzał na mnie zza okularów, na co wzruszyłam ramionami.
- Wydawało mi się, że się posikał z bólu. – Wyjaśniłam i w głowie sama sobie piątkę przybiłam, bo Kurak się wykrzywił z takim „terefere” na ryjcu. Łysy stłumił śmiech i podparł sobie na barku kurkowe odnóże. – Co mu się dzieje? – Spytałam Bieleckiego i podparłam się na kiju, patrząc z jaką precyzją nakleja tejpy. I wyobrażając sobie, jak Kurczak by płakał, gdyby mu tak oderwać jednym ruchem te taśmy.
- Nic poważnego. Mały obrzęk w więzadle.
- Jak dla mnie brzmi poważnie.
- No i widzisz jak dobrze, że jesteś od telefonów i zmywania parkietu, a nie stwierdzania takich rzeczy?
Uła, uwielbiam, gdy Oluś wytacza mi takie działa.
- Ale jaki zachowuję przy tym wdzięk!
- Nie zaprzeczam. Jadłaś czekoladę?
- Batona, a co?
- No widać właśnie.
Szybko zaczęłam pocierać dłonią usta. A potem popatrzyłam na Kuraka, jaki jest tym wszystkim rozbawiony i cóż… Gdy próbował napić się wody (na leżąco, idiota), tak jakoś uniosłam nogę i pchnęłam stopą butelkę. Utonął!
- Co ty robisz?!
- Wycieram – odpowiedziałam spokojnie i zaczęłam jeździć mopem wokół jego głowy, kilkukrotnie w nią uderzając. Oczywiście niechcący. – Wykonuję swoją pracę.
- Czy ty jesteś niepoważna?
Uniosłam ręce na znak, że nie wiem.
- Długo jeszcze będziesz się wściekać?! – krzyknął, wcale nie ułatwiając pracy Olkowi.
- Wiesz, to bardzo dobre pytanie. Pozwól, że się nad nim chwilę zastanowię… Hm. Cóż, wygląda na to, że owszem, jeszcze długo, długo, długo.
- Moglibyśmy w końcu pogadać, co?
- Dość dużo gadaliśmy w Warszawie, więc sądzę, że wyczerpaliśmy limit na kilka najbliższych lat, więc… Cóż. Tyle! – Wzruszyłam ramionami i planowałam odejść, no ale…
- Pola!
- Słucham! – Odwróciłam się do niego. Usiadł i spojrzał na mnie z dołu, co było takim fajnym poczuciem wyższości i dominacji nad nim. Ha.
- To naprawdę nie o to chodziło  – powiedział, co chyba w jego mniemaniu miało zabrzmieć szczerze. – Nie litowałem się nad tobą, nie słuchaj idiotów.
- Nie słuchać idiotów? Okej. To cześć.
I znów kolejny punkt dla Poli na tabeli wyników meczu Olszewska vs Kurek.


_____________________

To jest zupełnie o wszystkim i o niczym i jest mi straszliwie wstyd za ten rozdział, ale obiecałam sama sobie, że dziś, na zakończenie Ligi Światowej 2015 dodam coś nowego, na co tak właściwie nie miałam konkretnego pomysłu. W dodatku to jest też takie „na pocieszenie”, za czwarte miejsce chłopaków. Ale czy to kogokolwiek pocieszyło/poprawiło komuś humor, to ja nie wiem. Mi jest trochę głupio.
Ale w następnym będzie lepiej, obiecuję!
Przy okazji chciałabym też powitać nowych czytelników, a także podziękować wszystkim  za to, jak udzieliliście się pod ostatnim rozdziałem! Do tej pory zbieram szczenę z podłogi i jestem pod wrażeniem tak pozytywnego odbioru Cyrku. Mam nadzieję, że zostaniecie tu ze mną i Polą oraz Głąbami na dłużej. Powiedziałabym, że do samego końca, ale ostatnio żyję w przekonaniu, że to opowiadanie swojego końca się nie doczeka, bo jak długo nasi siatkarze będą grać, tak Cyrk będzie istnieć. A że jesteśmy trzy lata w plecy… :)

No nic! Jeszcze raz dziękuję za wszystkie ciepłe słowa i do następnego! Ciao!

wtorek, 30 czerwca 2015

10. Warsaw Shore.


Maj w pełni, kwitną kasztany, maturzyści wczoraj gegrę pisali (wiem, bo Zato-Chcę-Być-Jak-Gato dla rozluźnienia arkusze rozwiązywał pod leszczyną), a my pojutrze do Kanady lecimy. Mocno niefajnie. Nie dość, że samolot, że ciasno, że wysoko i w ogóle nie ma gdzie uciec przed wielkimi stopami Marcina, to jeszcze na koniec świata mnie z tymi olbrzymami wstrętnymi wywożą. A tam to już zero ratunku.
Poza tym pierdyliard papierologii z całym tym wylotem i oczywiście wszystko zrzucone na Polę, bo Pola to jest od wszystkiego. Taka sytuacja się z tego wywiązała, że trzeba do Warszawki pojechać i prezesa odwiedzić, co by kilka autografów w odpowiednich miejscach machnął i swoje błogosławieństwo przekazał.
Także z wielkim bólem i jeszcze większym żalem wyrzuciłam swoje zwłoki z łóżka gdzieś między piątą a szóstą rano, bo już po siódmej miałam PKS-a do Tomaszowa. Z zaklejonymi oczami i bez kawy cichaczem opuściłam pokój, po czym jak rasowy tajniak ruszyłam do windy, co by żadnego cymbała nie obudzić.
A gdy już wyszłam z Ośrodka i zaczerpnęłam świeżego, pachnącego wiosną i alergią powietrza, uznałam, że dzień choć piękny, to rozpoczęty facjatą Kurka wcale udany być nie może. No bo idzie to takie wielkie i uszate w moją stronę i gapi się na mnie jakby mi co najmniej kaktus na nosie wyrósł.
- Co ty tu robisz? – palnął w tym samym momencie. – Spytałem pierwszy/a. Przestań!
Buchnęłam powietrzem z ust, on wywrócił oczami, więc w skrócie znów się nie dogadaliśmy. Typowy dzień z życia Poli O. i Bartosza K.
- Dobra, ty pierwsza.
- Och, dziękuję! – zakrzyknęłam triumfalnie i nawet się uśmiechnęłam. – A więc… Nie twój interes. A teraz pardonez moi, spóźnię się na autobus.
- Gdzie jedziesz?
- Do Warszawy.
No kuuuźwa, Olszewska, obudź się.
Z miną mówiącą „ja pierdolę, daj żyć” obróciłam się w stronę jakże rozbawionego Kuraka i westchnęłam. No i jakby nie patrzeć, to ta japa mnie nieco ocuciła, bo okej, ja mam swoje, albo raczej również i jego sprawy do załatwienia, ale do jasnej ciasnej, co on robi o tej porze na nogach? Gdzie się szlajał, że o siódmej rano wraca do Ośrodka i to jeszcze w cywilu?
I jak o to zapytać, żeby nie pomyślał sobie, że jestem jakaś zainteresowana, czy coś?
- A ty?
- Portfela zapomniałem z pokoju.
- Historia twojego życia. Nieważne. Spieszę się, adieu.
Kurde, ten trip do Kanady budzi we mnie uśpiony w liceum francais. Merde. No nic, machnęłam Kurakowi na pożegnanie i ruszyłam przed siebie.
- Jakbyś chciała podwózkę do Warszawy to… tak się składa, że właśnie tam jadę.
Że co kurwa proszę?
Odwróciłam się w jego stronę z uniesioną brwią i posłałam mu pytające spojrzenie. Dzień dobroci Bartka dla Poli?
- Do lekarza w sensie. Jakieś rezonanse-sranse muszę porobić i… Chcesz się zabrać?
- Nie wierzę w nagłe zbiegi okoliczności, Kurek.
- No przecież skąd miałem wiedzieć, że też dzisiaj tam jedziesz! – parsknął takim tonem, że poczułam się jak głupia, snująca podejrzenia baba. A do tego podrzucił rękoma i wywrócił oczami. – Przypadek.
- Nie sądzę.
- Piter pożyczył mi auto. – Ciągnął dalej i zatrząsł w powietrzu kluczykami.
Rozklekotany PKS czy Kurek, Kurek czy rozklekotany PKS…
- No to cześć!
Uważam, że to była bardzo dojrzała decyzja rozsądnej i niezależnej kobiety, która dostaje wysypki, gdy Bartoszulo przebywa obok w odległości mniejszej niż dwa metry. Podrapałam się po ramieniu i rozejrzałam się w lewo, prawi i lewo (jak Winiarski Junior przykazał), po czym przeszłam na drugą stronę ulicy na chodnik. Cóż, ładna pogoda, ciepło jak na tak wczesną godzinę, szybki spacer na dworzec dobrze mi zrobi.
Ogólnie to mam nadzieję, że do Warszawy to w drugą stronę i mnie zaraz Kurzy Łeb nie minie. No ale rozumiecie mnie, prawda? Po tym, co mi na odchodne wyznał Gregor, zaczęłam jeszcze bardziej alergicznie reagować na Kurka. Że niby Bartek mnie LUBI. Nie ‘lubi’, tylko LUBI. W sensie, że niby mu się podobam, tak? Dobry Boże, gdzie popełniłam błąd? Przecież byłam niemiła, krzyczałam na niego i nie raz i nie dwa byłam bliska urwania mu tego uszatego łba, prawda? Jeżu, czy takie zachowanie naprawdę rajcuje facetów? No przecież ja go nie znoszę i to tak szczerze. I zdaje się, a przynajmniej zdawało mi się, że to działa w dwie strony (i to jeszcze jak!). A on co? LUBI mnie. I jeszcze proponuje wspólne podbicie Warszawy. W ogóle jakiś taki miły był przed chwilą, czy ja z niedospania już nie kojarzę?
Dobra, wariuję. A Grzeniu na pewno majaczył. To mu się dość często zdarza.
PIBIIIIIP.
- CZY CIEBIE POGRZAŁO?!
Tętno to miałam jak po sprincie od drzwi do bufetu po ostatniego rogala z nadzieniem, na którego z drugiego końca stołówki czaił się Ignaczak. Dwie dziesiąte sekundy i poszłabym głodna na poranny trening.
Wracając. Kurek w piterowym samochodzie (swoją drogą spodziewałam się pomalowanego w kwiaty Campera) zatrzymał się tuż obok i spoglądał na mnie z totalnym pożałowaniem.
- Ustalmy coś sobie: mnie też się twoje towarzystwo nie uśmiecha, ale już nie odpieprzajmy maniany, okej?
- Że niby mam wsiąść z tobą do jednego samochodu i spędzić w nim jakieś półtorej godziny? Hm, nie, dzięki.
- Bo co?
- Bo to będzie niezgodne z moim sumieniem. Poza tym uważam, że nim wsiądę z tobą do jednego samochodu, powinniśmy się lepiej poznać. Kumasz.
Nie kumał, na co wskazywała jego mina. Właściwie, to ja też niezbyt ogarniałam, o co mi chodzi, ale jakoś musiałam się wykręcić, a że Kurek to istota niezbyt ogarnięta…
- Och, nie patrz tak na mnie, pochodzę z katolickiej rodziny.
- Olszewska, po prostu wsiadaj do tego jebanego auta. I tak ci autobus już uciekł.
Fuuuuuuuuuuuck, Kurzy Podnóżek ma rację. A następny otoban jest gdzieś za dwie godziny. Wtedy to już mogłabym być u Mira… Ja pierniczę, życie to mnie w ogóle nie oszczędza. DOBRA.
- Ale ja puszczam muzykę!
Trzasnęłam mocno drzwiami, zapięłam pasy, otworzyłam po swojej stronie okno, a widząc, że dalej stoimy w miejscu, spojrzałam w końcu na Kurka. Zakład, że w tej swojej wielkiej głowie właśnie odtańczył macarenę zwycięstwa?
- No i na co czekasz? Allons-y! – Machnęłam ręką przed siebie, na co tylko się zaśmiał i posłusznie ruszył. – Tylko bez szaleństw proszę. Patrzeć na pobocza, nie wyprzedzać na trzeciego, pamiętać o zasadzie Eco-drivingu i te sprawy.
- Masz tu płyty Piotrka i już się zamknij – mruknął, wciskając mi w ręce album z płytami.
Okej, ma pomyślunek chłopak. No więc co ty tu, Piotrze słodki, masz? Enya, Celine Dion, soundtrack z Ogniem i Mieczem… Mix utworów na ukulele? Czuję, że na ostatniej stronie zaatakują mnie Dzieci z Brodą.
- Preferujesz audiobooka Ani z Zielonego Wzgórza czy zremixowany szum wodospadu?
- Yyy… Pas.
- Mam jeszcze bożonarodzeniową składankę.
- Pas.
- „Polska biesiada”?
- Pas.
- Gunther?
- „You touch my tralala”?
- „My ding ding dong”.
- Dobry Boże, NIE!
- To ja się poddaję! – zamknęłam album i zakopałam go w schowku wśród pachnących chusteczek i potpourri. Swoją drogą: ja pierdolę.
- Czekaj, jakaś płyta jest w odtwarzaczu. – Kurek sięgnął do panelu i zaczął coś przy nim majstrować. I wciskał i kombinował, aż w końcu mu się udało i z głośników buchnęło potężne tupnięcie.
- Wohohooo, Piter! – zawołał rozradowany Bartek i cóż, muszę powiedzieć, że ja tę radość po stokroć podzieliłam, no bo kurde…
- MARIA, BELIEVE ME I LIKE IT LOUD!
Szczęście ma nazwę rozwalonego na całą parę Scootera podczas jazdy samochodem. Nawet, jeśli obok siedzi Kurek-Siurek-Ogórek.
- DU DU DU DURURUDU-DU!
Także tego… To nie tak, że nagle się polubiliśmy, czy coś, ale kulturę wspólnej podróży wypadało zachować, prawda? Poza tym nie miałam żadnej złośliwości na języku, bo trafiła mi się całkiem wygodną podwózka do PZPS-u. Co z tego, że z Kurkiem, skoro on nawet nieźle prowadził? Okej, uznajmy, że bez swojej porannej kawy nie jestem wystarczająco pobudzona, aby irytowało mnie choćby samo jego oddychanie. No trudno! Zatem pruliśmy sobie autostradą te sto trzydzieści na godzinę, z rozwalonymi na maxa głośnikami i otwartymi oknami… I darliśmy mordę. Kuuurde, jak ten Kurek potrafi rapować Scootera!
Poza tym to nie ma to jak zajechać pod siedzibę Wielkiego Mira, wyjąc „How much is the Fish?”.
- NANANANANANANANANANAAAAAA!
Wyglądaliśmy jak para debili, gdy zamiast wysiąść z auta siedzieliśmy w nim i odwalaliśmy dziki performance, póki piosenka się nie skończyła. A gdy zapadła w końcu cisza, zrobiło się bardzo niezręcznie, no bo… No.
Chrząknęłam, odgarnęłam rozpierdzielone na wszystkie strony włosy – efekt wystawiania łba przez okno przy prędkości ponad sto – i przybrałam oficjalny wyraz twarzy. Boże, czy ja właśnie przewyłam półtorej godziny z KURKIEM!?
- Uznajmy, że tego nie było. – Zaproponowałam wspaniałomyślnie.
- Nie było. – Potwierdził żarliwie i poprawił stojącą na desce rozdzielczej kiwającą się na boki Hawajkę w kokosach i ukulele. – Iść z tobą do Wielebnego?
- Czy ty nie masz lekarza?
- Za dwie godziny dopiero.
Rozłożyłam ręce na znak, że droga wolna i wysiadłam z auta. To on również, więc aby pokazać, że to ja tu jestem dowodzącą tych odwiedzin, założyłam podrobione Ray Bany na nos i ruszyłam pewnym krokiem przed siebie.
- E, szefowo, w tę stronę. – Usłyszałam za sobą Kurczaka, który wskazał kciukiem kierunek przeciwny do tego, w którym szłam. No przecież wiem! Tylko tak go sprawdzam. Nawet się nie zatrzymując odwróciłam się na pięcie i wyminęłam Bartosza z wysoko uniesioną głową.
- Dzień dobry, ja do Mira… W sensie do pana prezesa! – poprawiłam się szybko, czując wbijający się w plecy kurkowy łokieć. Siedząca przy biurku sekretarka spojrzała na mnie znad sterty papierów i zza denek od słoików. Uśmiechnęłam się najpiękniej jak tylko potrafiłam, ukazując ósemki, których jeszcze nie zdążyli mi wyrwać. Ruda Kocica – bo tak ją zdążyłam z miejsca ochrzcić ze względu na pomarańczową trwałą i obcisłą bluzkę w panterkę – zmierzyła mnie od góry do dołu, na tym dole skupiając się najbardziej.
- Buty wytrzeć.
Popatrzyliśmy na siebie, potem na nią, potem na swoje buty, a na samym końcu na wycieraczkę, na której staliśmy. No jak każą…
- Godność? – spytała wyraźnie znudzona Ruda Kocica, która według wizytówki na biurku, ma na imię Aldona.
- Olszewska Pola.
- Apolonia?
- Po prostu Pola.
- W sprawie?
- Ja od tych ze Spały, co to do Kanady za dwa dni lecą. Papiery do podpisania mam.
- Pani zostawi, jak prezes wróci to podpisze.
- Jak to wróci? Skąd wróci?
- Z solarium – mruknął gdzieś z tyłu Kurek, wyraźne zainteresowany jakimś wiszącym na ścianie obrazem. A jak wyczuł, że się na niego obie gapimy jak na idiotę (heh), spojrzał na nas jakby dopiero co się obudził. – Yyy… Słoniarnium.
Facepalm.
- Ale ja z prezesem umówiona byłam.
- Najwidoczniej sprawa nie jest zbyt pilna.
- Jak nie pilna, jak pilna? – Uwaga, Olszewska zaczyna się denerwować. Kobiety i dzieci do schronów, mężczyźni budować barykadę. - Do Kanady cymbałów muszę zabrać, przez wielką wodę przeprawić, na drugi kontynent aż! Bez autografu prezesa to ich najwyżej na wycieczkę do Rosochatej Kościelnej zabiorę! Poza tym biletów nawet nie mamy!
O, mamy postęp, Kocica zanurzyła trwałą pod biurko, by po chwili rzucić mi na biurko dużą kopertę.
- Bilety – oznajmiła z wielką łaską.
Szkoda, że z Mirem nie można było tak samo. W sensie go spod biurka tak hyc! i na blat. Chociaż nie, chwila, wyobraziłam to sobie. I to bardzo źle wygląda. Damn, za dużo czasu z Grześkiem.
- Coś jeszcze pani potrzebuje? – pyta Ruda, a mną aż telepło.
- Prezesa!
- Prezesa nie ma…
No shit, Sherlock.
- Tak, już zdążyłam przyswoić tę informację.
- Mam po niego zadzwonić?
Trzymaj mnie ktoś, bo tak ją zaraz huknę, że jej wszystkie cętki pospadają.
- Jeśli to nie przekracza pani kompetencji i dobroci, to tak, proszę – warknęłam, przytrzymując jedną ręką drugą, zaciskającą się w pięść, po czym odeszłam od biurka i klapnęłam na stojącą po drugiej stronie kanapę, tuż obok Kurka. Poprawka, obok wybierającego z wielkiej szklanej kuli cukierki Kurka. – Można wiedzieć, co ty wyrabiasz?
- Szukam zielonych.
- Nie możesz wziąć pierwszego lepszego?
- Mogę, ale zielone lubię najbardziej.
- Fioletowe też są dobre.
- To masz. - Rzucił na oślep w moją stronę fioletowym cukierkiem i dalej bawił się w poszukiwacza skarbów. – Znalazłem!
- Oliwki, pieczarki, kiełbasa… I ser! Podwójny!
Ja pierdolę, czy ona po niego do Włoch zadzwoniła?
- Przepraszam! Halo! Kochana! – zamachałam ręka w górze, co by na mnie spojrzała. A gdy to zrobiła, z wielkim niezadowoleniem odsunęła słuchawkę i spytała durnie „Słucham?”. – Prezes?
Wydała z siebie bliżej nieokreślone westchnięcie i znów zaczęła mówić do telefonu.
- I niech prezes przyjeżdża szybko, bo jacyś ludzie do niego przyszli. Bardzo się niecierpliwią. Mhm, ze Spały. Dobrze. Aha, jeszcze sos czosnkowy. To pa! – zaświergotała i odłożyła telefon na stację. – Prezes będzie za czterdzieści minut.
Chyba coś we mnie umarło, ale już nic nie powiedziałam tylko opadłam na kanapę, rycząc bezsilnie. A Kurek zbombardował mnie fioletowymi cukierkami. Z tego to naprawdę kawał kretyna jest.
Zdążyłam wypić dwie kawy z automatu, podczas gdy Kocica raczyła się prawdziwą arabiką z ekspresu; przejrzałam połowę gazetek ze stolika i przylepiłam gumę do żucia na ogromnym, oprawionym w antyramę zdjęciu Mistrzów Europy w miejscu, w którym był kurkowy nos. I sam Kurek zdążył w połowie ją usunąć, gdy drzwi się otworzyły, jasność buchnęła, chór aniołów zaśpiewał „Sexy back”, Ruda padła z zachwytu, a do środka wkroczył Miro z kartonem pizzy.
Dla przypomnienia: dochodzi jedenasta.
- Dzień dobry! – zakrzyknął od progu, uśmiechając się szeroko swoimi licówkami. – Już jestem!
- Dzień dobry! – Poderwałam się z miejsca, chwytając za teczkę z papierami. I wiecie, zaczął się zbliżać, więc ustawiłam się w swoim pole position, aby wystartować w odpowiednim czasie. I już ruszałam, już otwierałam usta, żeby się przedstawić i wyjaśnić sprawy…
- Bartuś!
No Bartuś się stał. Bo Miro mnie kompletnie olał, wyminął i ruszył do witania Kurasa. Czaicie? A ten tylko zdążył uśmiechnąć się jak mały chłopiec, który nie rozumie komendy „ściągaj spodnie, gówniarzu” i tak bardzo pedalsko wyciągnął przed siebie dłoń, aż poczułam jak mi penis rośnie.
- Widzę, że prezes opalony! Wakacje?
- Ibiza.
- Ooo, Hiszpania!
- A skąd! Solarium na Żoliborzu.
Gdzieś bardzo, ale to bardzo głęboko… zawyłam ze śmiechu i hardo zapłakałam.
- Ale Bartuś, cóż ty tu robisz? – zapytał go Miro, przekazując pizzę Rudej. Swoją drogą pachniała tak pięknie (pizza, nie Ruda), aż miałam ochotę zapłakać nad swoim brakiem śniadania. – Czy ty aby nie powinieneś trenować w Spale?
I wtedy posłużyłam jako tarcza antymirowa dla Kurka, bo szarpnął mną za barki i postawił przed sobą.
- Ważna sprawa, mało czasu, kilka autografów szefuńcio machnie i już nas tu nie ma.
- Ach, toż to było tak od razu! – Miro od razu sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej długopis (w Minionki!). Pach, pach, jeden, drugi, piąty podpis i właściwie mogliśmy spieprzać, tylko…  - Ach, bo pani to ta nowa kierowniczka! Siostrzenica Andrzeja bodajże? Apolonia?
- Pola…
- Jak to pięknie się w tej kadrze naszej robi. Tak rodzinnie. Pani też w siatkówkę grała?
- Próbowała – mruknęłam, chowając wszystkie papiery do torby.
- Andrzejek coś wspominał, że uczył panią kiedyś grać. Ach. Moja świętej pamięci babcia zawsze powtarzała, że grunt to rodzina, a w rodzinie nic nie zginie! I że rodzina…
- Bartosz, czy ty nie masz zaraz lekarza? – Okej, wiem, to było potwornie niegrzeczne, ale co mnie obchodzi znajomość złotych myśli Mira! Ale na wszelki wypadek mrugnęłam na Kuraka porozumiewawczo, co by podchwycił temat ewakuacji. No cóż, nie taki głupi, na jakiego wygląda, bo pacnął się w czoło i szybko wyrwał dłoń z uścisku prezesa.
- No byłbym zapomniał! Widzi prezes, jak ona o wszystkim pamięta? My tam w Spale to byśmy bez niej zginęli normalnie. – A ten za dużo zielonych cukierków się najadł, że mi dupę liże i reklamę przed Mirem nagle robi? Chociaż w sumie… kontynuuj, coś zaczął. – Złote dziewczę. Dzięęęki Pola.
- Andrzejek wiedział, co robi! No ale dobrze, zmykajcie już! – Prezes przemierzył pokój i otworzył przed nami drzwi, do których niemal rzuciłam się z chęcią ucieczki. I już byliśmy za progiem, gdy Miro coś sobie przypomniał. – Bartuś, ale ja mam nadzieję, że wy tam wszyscy o regulaminie pamiętacie i nikt pannie Apolonii nie posyła zalotów?
Szczena zadyndała mi między kolanami, a Kurek chyba się zakrztusił własną śliną.
- Prezesie… - Wziął jeden, drugi, trzeci wdech. – No co prezes?
- Ach, tak wam tylko przypominam, urwisy. – Podparł się pod boki i zatrząsł brzuchem ze śmiechu. – Powodzenia w Kanadzie! Ucałuj ode mnie chłopaków!
Siurek tylko stęknął i pokiwał głową.
- Spierdalamy stąd – zarządził, gdy tylko Miro zamknął za nami drzwi.
Wyjątkowo mu przyklasnęłam.

* * *

Ja naprawdę nie ogarniam dzisiejszego dnia i tego, jacy my z Kurkiem jesteśmy ze sobą zgodni! Najpierw ten Scooter w samochodzie, potem akcja u Mira, a po wszystkim bez krzyków, kłótni i bicia ustaliliśmy, że odstawi mnie do Złotych Tarasów, co bym się sobą zajęła, gdy on będzie u lekarza, a jak już każdy będzie miał swoje sprawy pozałatwiane – przyjedzie po mnie i wrócimy razem do Spały.
CZAICIE TO? Jeszcze nie miałam dzisiaj ochoty go zabić! No, dobra. Może tylko wtedy, gdy wszedł nieczysto w refren „4 AM”. I rano, gdy go zobaczyłam przed Ośrodkiem, ale to był taki naturalny odruch, więc sami rozumiecie. No więc ja się pytam: co tu się odstawia?
Westchnęłam, siedząc na ławce i popijając wytwór kawopodobny z Costy, jednocześnie łapiąc chyba jedną ze swoich największych życiowych rozkmin. I nie, nie o Kurka mi chodzi, już nie bądźcie takimi ludźmi małej wiary w Polę, dobra? Po prostu odnoszę wrażenie, że chwyta mnie przedwylotowa panika. Wiecie, lecimy do Kanady. Ja sama na ich… zbyt wielu i Andrzeja. No przecież ja tam ocipieję i czuję, że wrócę do Polski w czarnym worku. Albo gorzej. Przeżyję Kanadę i będę musiała jeszcze przetrwać Brazylię i Finlandię. Olaboga.
Wsiorbałam resztki bitej śmietany przytłoczona swoim weltschmerzem. A potem spojrzałam przed siebie i gdzieś tam, bardzo głęboko w środku… obudziła się we mnie kobieta.

* * *

- Boże, kobieto, od pół godziny szukam cię po całej galerii. Nie mogłaś jakichś znaków dymnych puszczać?
Stary, poczciwy, wkurwiony Kurek. Miliony serduszek.
- Nie mogłeś większy urosnąć? Nie musiałabym podążać za piskiem tysiąca podjaranych dziewczynek.
Wstałam z ławki i naciągnęłam torbę na ramię, oglądając się za ostatnią małolatą, która w podskokach uciekała z autografem i zdjęciem. Kurek tylko wywrócił oczami i pokręcił głową.
- Swoją drogą nie kminię, o co cały ten szum. Ja rozumiem, jakby to był taki Timberlake, Johnny Depp, albo nie wiem… No okej, niech będzie już siatkarsko, Kadziewicz! Dobry Boże, ten to chyba w Międzywodziu z piany morskiej się wynurzył. Ale ty? Okej, nie próbuję być niemiła, tylko przedstawiam ci swój zakrzywiony, ale wciąż babski punkt widzenia, dobra? Naprawdę nie czaję… Pojawiasz się i nagle BENG! Szał macicy na ulicy. Czy te dziewczynki kiedykolwiek spojrzały w oczy Winiarowi? Słodki Jezu. Kurek, nie obraź się, po prostu jestem w tym momencie nadzwyczajnie szczera i nie mam pojęcia, po co to wszystko mówię i dlaczego właśnie tyle gadam i o mój Boże, chyba właśnie utworzyłam najdłuższe zdanie świata, dlaczego ty mnie nie stopujesz? Chyba wypiłam dzisiaj za dużo kawy, matko jedyna, Kurek zrób coś…
- Obiad?
Okej, to wystarczyło, żeby zamknąć mi jadaczkę. I jednocześnie zmusiło do gapienia się w niego jak to cielę w malowane wrota.
- O… co?
- Obiad.
- Że ty i ja?
- Mogę krzyknąć po dziewczyny, jeśli chcesz…
- Nie. – Pokręciłam głową z wciąż tępym wyrazem twarzy, nie spuszczając z niego wzroku.
Właściwie to było ostatnie, co powiedziałam, nim wylądowaliśmy w suszarni. Znaczy… Na sushi poszliśmy. I tu się zaczęły schody.
- Bo ja nigdy sushi nie jadłam.
- No to cię rozdziewiczymy – palnął znad karty. A potem, bardzo, ale to bardzo powoli uniósł na mnie wzrok i tak trochę zbladł. – W sushi. W sushi cię rozdziewiczymy.
- Przestań to powtarzać.
Zamknął się, więc w ciszy zaczęłam wertować ofertę Hana Sushi. W zasadzie to tylko patrzyłam na obrazki i osądzałam „ładne”, „nieładne”. A nazwy ryb, oprócz łososia, nic mi nie mówiły. A przecież jestem znad morza!
- Co dla państwa?
Spojrzałam ze strachem na kelnerkę, potem na Kuraka, który coś tam zajechał po azjatycku, a na końcu mruknęłam cicho „to samo” i z wielkim bólem oddałam kartę. Nie miałam już czym się zasłonić. To wciąż była abstrakcyjna sytuacja.
No więc patrzyłam na Kurka, mimo, że cała jego uwaga skupiona była na pałeczkach. Ekhm, halo, mów coś do mnie mendo, skoro już wpakowałeś nas na ten obiad. A najlepiej to spójrz na mnie i powiedz, że coś się zmieniło!
- Coś się zmieniło?
Momentami naprawdę go nie doceniam. Przekrzywił głowę i przez dłuższą chwilę mi się przyglądał. Nie mam pojęcia ile wytężonego wysiłku kosztowały go te obserwacje, ale wręcz słyszałam, jak w jego głowie stado Chińczyków siecze kapustę. No więc chrząknęłam i ładnie wyprostowałam plecki, bo co by nie mówić, COŚ SIĘ ZMIENIŁO.
- Nieeee, zdawało mi się.
No kurde, matole głupi! Przypatrz się!
- A może jednak? – Uniosłam brew.
Zmrużył oczy, pokręcił głową i stwierdził, że „nie, jednak nie”. Ty cymbale jeden ślepy ty! Denka od słoików sobie ubierz!
- Jak u lekarza? – spytałam, bo dla niego temat ewidentnie się zakończył, co tylko potwierdzał przeglądaniem książeczki z ofertą napojów. Co ciekawe przerwał jej czytanie i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Naprawdę cię to interesuje? – Uniósł brwi, więc mruknęłam ciche „ehe”. No przecież nie będę taką ignorantką jak on! – Raczej wszystko w porządku.
- Raczej?
- Ano raczej.
To się dowiedziałaś. Nim chociażby spróbowałam zacząć drążyć temat, na stół wjechało nasze sushi. O Boże. Przecież ja mam za mały otwór gębowy.
- Ta ryba nie żyje, nie zrobi ci krzywdy.
- Tam też byłeś taki zabawny?
- Gdzie?
Haaaaaaaaa.
- W dupie, Kurek.
Rozdzieliłam swoje pałeczki i przypatrując się dokładnie temu, jak trzymał je Kuras, próbowałam utrzymać je między palcami.
- Dziecko, nie tak.
- A jak!
Westchnął, jakby musiał użerać się z głupim i głupszym i najpierw chwycił moją prawą dłoń, a potem sam ułożył mi palce na pałeczkach tak, by na końcu stwierdzić, że właśnie tak powinno się to robić.
- A teraz smacznego.
- Smaaaa… - Oczywiście, że mi spadło! - …cznego.
Spodziewałam się, że zaraz zostanę nazwana totalną ofermą. A on zamiast zmienić stolik, parsknął śmiechem.
- To nie jest takie proste!
- Jest!
- Czy mogę to sobie po prostu nabić? Jak szaszłyk?
- Nie rób siary.
- Meeeeh…
- Skup się!
- No łatwo ci mówić, ta chińska muzyczka robi mi sieczkę z mózgu.
- Z czego?
- Jeszcze słowo! I nie jedz tak szybko!
Już nic nie powiedział, za to ja zajęłam się powolnym transportowaniem kolejnego kawałka sushi do ust. Okej, mam to, brawo Pola. Hm. Kleiste. Skutecznie zaklejające jadaczkę na dobrą minutę. Coś idealnego dla Igły. Ale poza tym… Hej, dobre to!
- No i?
- Cichaj, jem teraz.
No dumny był z siebie straszliwie, że na taki doskonały pomysł wpadł, żeby na sushi pójść. Bo nie dość, że ja siedziałam cicho i jadłam, to jeszcze mi smakowało. Czytaj: Kurek dzisiaj plusuje. I nawet nie mam ochoty mu uszu obciąć!
Naprawdę mnie to wszystko martwi.
- Okej, umarłam. Teraz możesz znowu kurkować, a nawet nie zwrócę na to uwagi – oznajmiłam, układając się wygodnie w fotelu, brzuszkiem do góry. Zaśmiał się. – Poważnie. Urwało mi dupę.
- Bartek Kurek Bartek.
Czy on właśnie sam sobie zaśpiewał?
- Idiota.
- Wiedziałem, że czegoś mi dzisiaj brakowało.
Rozchyliłam jedną powiekę. Nawet się uśmiechnął.
- Wracamy? Piotrek już chyba z dziesięć razy do mnie dzwonił. Się martwi pierdoła jedna…
- O samochód?
- Nie żartuj. O mnie! – rzucił znad telefonu. A to interesujące. – No co? Cytuję: Nie chciałbym zeskrobywać twoich resztek z szyb Leonarda.
- Eeee…
- Tak, Pit nazwał swój samochód na cześć Leonarda.
- Powiedz, że tego od Mona Lisy.
- Tego od Mona Lisy.
Ale jego spojrzenie totalnie wołało „Titanic! Titanic!”.
- Przynajmniej wie, kto byłby zeskrobywany.
- Bujaj się, Olszewska.
- Sam się bujaj, Kurczaku uszaty. – A żeby było tak dorośle i w ogóle, rzuciłam w niego zgniecioną serwetką. – Okej, wracamy. – Postanowiłam i sięgnęłam do torby, z której wyciągnęłam portfel.
- Co ty robisz?
Matko jedyna, niech on nigdy więcej nie robi takich zdziwionych min, bo wtedy oczy robią mu się porównywalnie wielkie do uszu.
- A na co to wygląda? – spytałam, uruchamiając wyższą matematykę i dzieląc rachunek na pół.
- Chowaj te drobniaki, Olszewska, ja płacę.
- Niby z jakiej racji?
- Bo to ja cię zaprosiłem? Bo jestem facetem? Bo chcę?
- Nie odpowiada się pytaniem na pytanie. A już na pewno nie trzema.
Wywrócił oczami i zabrał mi sprzed nosa notes z rachunkiem.
- Hej!
- Nie będę się z babą kłócił.
- Rujnujesz moją niezależność! Co ja powiem koleżankom feministkom?!
- Pierw je sobie znajdź – odparł z zadowoleniem i schował portfel do kieszeni spodni. – Ty chyba nie masz jakiegoś wielkiego obycia z facetami, co?
- Wypchaj się, dorastałam z Grześkiem.
- Z facetami, Pola, z facetami.
- Odpimpaj się od Grzesia! – Wytknęłam na niego palec i wstałam z miejsca. – Co ty mi tu w ogóle sugerujesz, co?
Uniósł ręce w geście obronnym i oczywiście walnął tę swoją minę niewiniątka. Och, jasne. Facet od siedmiu boleści się odezwał. To jest totalnie nie fajne poczucie zależności. Teraz będę musiała być dla niego miła i jakoś odwdzięczyć się za podwózkę do Warszawy. I za obiad.
- Już nic nie mówię. Chodź, zanim…
Nie dokończył, bo przerwał mu rozdzierający bębenki pisk.
- BARTEEEEEEEEEK!
- To co? Sprint dla zdrowotności?

* * *

Pięciu ich czekało pod Ośrodkiem. P-i-ę-c-i-u. Konkretnie: Pit, Możdżon, Igła (z kamerą) i Zibi z Kubim. A i tak jeszcze Winiar do nich dołączył. I wszyscy zdawali się odetchnąć głęboko, gdy zobaczyli, że jesteśmy cali, zdrowi, a Kurek nie został kastratem.
- Hej, Pola! Byłaś kiedyś na Kubie?
- Mój Boże, nie! Przecież on jest rudy i ma żonę!
Piotruś tylko trzasnął facepalma i pokręcił głową. A, że Kuba, cygara i Fidel Castro?
- Pasikoniku, czy powinniśmy zrobić obdukcję? – Spytał Zbych, kładą mi swoje ciężkie łapska na ramionach i przypatrując mi się uważnie z każdej strony. – Powiedz słowo, a pójdziemy do mnie i załatwimy wszystko jak należy. Kurwa, ała!
Nic, nic, to tylko Dziku złapał Bartmana za ucho i odciągnął go ode mnie.
- Dziecko drogie, żyjesz!
Znowu zapomniałam nabrać tlenu, nim Możdżon chwycił mnie w ramiona i utulił jak ulubionego miśka.
- Polaolaola! Co u prezesa? – Tym razem Krzysiek wycelował we mnie kamerę. – Lekko wysmażony?
- Skąpany w słońcu.
- Słońce Peru!
- Pola?
Wyswobodziłam się z uścisku Marcina i obróciłam głowę w stronę Winiara. Zaprzestał konsumpcji Jogobelli i patrzył na mnie, to wychylając głowę w prawo, to w lewo, w górę i w dół.
- U fryzjera byłaś?
- No wreszcie ktoś zauważył!
Michaaaał Winiarski! Tutu! Tutututu! Michaaaał Winiarski!
Machnęłam dłonią i zarzuciłam włosem, co by mogli podziwiać stworzone w oczekiwaniu na Kurka dzieło stołecznego fryzjera. Podcięte końcówki i uwaga, ponoć najnowszy krzyk mody – ombre. Tak właśnie, Pola postanowiła być dziewczynką i zrobić coś z kudłami, co by wsi za wielką wodą nie było.
- Małżeńska praktyka, polecam, MW2.
- Stary, u ciebie to nie działa. – Zibi tylko pokręcił głową, po czym podszedł i chwycił między palce kosmyk moich włosów. – Ty no rzeczywiście jakieś inne.
Piter się zapowietrzył i podszedł bliżej, zakrywając usta dłońmi.
- Jak z reklamy! I jakie mięciutkie!
- Czy moglibyście z łaski swej zabrać łapska z mojej głowy? Osobiście bardzo nie lubię, gdy ktoś maca mnie po włosach i…
- Odwrót, panowie, odwrót! Już się zaczęła denerwować! – krzyknął Kubiak, to się wszyscy jak na komendę odsunęli. Ma się tę opinię na dzielni. – Ej, wolny wieczór mamy, gramy w bilard?
Zachwycili się tym pomysłem i w jednej chwili zaczęli z powrotem wpakowywać się do Ośrodka. No, nie wszyscy.
- Kiedy ty to zrobiłaś?
- Trochę na ciebie czekałam.
Kurek uniósł brwi i wydął dolną wargę, robiąc minę w styl „not bad”, po czym pokiwał głową.
- Całkiem… ładnie.
- Dzięki. Czy coś. I wiesz… za podwózkę i za obiad. Też. Dzięki.
O mój Boże, jak stracić reputację w dziesięć sekund, poradnik Poli Olszewskiej, pseudonim literacki w trakcie wymyślania.
- Proszę.
- To tego… - mruknęłam i weszłam pod zadaszenie, prowadzące do rozsuwanych drzwi.
- E! Kurek!
Nagle gdzieś na górze rozległ się krzyk Kosoka. Bartek zadarł głowę, stojąc wciąż przy podjeździe i mając widok na balkony.
- Jak tam? Szmery-bajery się udały? Pocieszyłeś ją?
Kurek zbladł, albo to uszy zaczęły mu po prostu płonąć i wydał z siebie głośny, uciszający syk. Że que?
- Kogo? – Usłyszałam nagle głos Rucego.
- No Polę, a kogo? Słyszałeś przecież, że biedaczka przez wypadek grać już nie mogła.
- Smutna historia w sumie. Żal dziewczyny.
- To się ten nasz Don Bartoszulo spiął i zlitował, co by już jej tak smutno nie było, nie?
Patrzył to na mnie, to do góry i nawigował, co by się uciszyli. O ty mendo…
- Ułaaa, chujowo trochę. A jak się dowie?
- Co się dowie, jak się nie dowie…
- Drzyjcie mordy jeszcze głośniej!
- KUREK, NIENAWIDZĘ CIĘ!
Zamachnęłam się, wyjechałam mu z trampka, o dziwo trafiając idealnie i tylko pożałowałam, że nie da się trzasnąć automatycznymi drzwiami.


___________________

Ta-daaaam! Zgodnie z obietnicą jesteśmy z powrotem wraz z Polą i całą resztą bandy! Ogólnie to nie mam pojęcia, co się tam powyżej wydarzyło, no ale Cyrk ogólnie jest bardzo spontaniczny, więc wiecie... 9 stron (sponsorowanych przez nagłą jazdę na Scootera), mam nadzieję, że to rekompensuje cały ten okres oczekiwania na nowy rozdział i cóż…? Fajnie w tym 2012 było i już!
A teraz dajcie mi już sobotę, Kraków i mecz z Amerykańcami. Jedziem tam!
Pozdrowiońska i ściskam wszystkich tych, którzy czekali! Ahoj!

2.      Howmuch is the fish?
3.      4AM.