niedziela, 19 lipca 2015

11. Kanada, część 1.


- Jak się nazywa ta piosenka? Ona leci tak: nanananaaaaaanana! NanananaNANAnanananaaa!
Kill me. Kill me now.
- Nie mam pojęcia, jak nazywa się ta piosenka.
- Leciała w autokarze, jak jechaliśmy.
- Nie wiem.
- Śpiewałaś ją!
- To wciąż nie znaczy, że wiem, jak się nazywa.
Winiar westchnął i załamując ręce poszedł sobie gdzieś tam w swoim kierunku, co mało mnie obeszło, o ile zamierza wrócić na czas wejścia na pokład. Ale pewnie tak, bo ktoś to przyjęcie nasze ratować musi, a sami wiecie… Ruckowi wymyślono indywidualną pozycję zagrywającego, Dziku miewa haluce, że mu za siatką Travica stoi, nawet gdy to tylko bezbronny Ziomek, a Kurek… Naprawdę mam się wypowiedzieć? No nieważne, no. W skrócie: do Kanady lecimy.
Klasą ekonomiczną.
Skandal.
- Kuuuuuuuuurwa.
- Co? Zobaczyłeś swoją twarz w lustrze?
- Y, nie? – Zbych przewalił wszystko, co miał w plecaku na drugą stronę. A warto zaznaczyć, że jeszcze rano mu w nim wszystko układałam, bo bartmanowa organizacja równa się poziomowi prób rozegrania przez Pitera. – Zostawiłem cepy w walizce.
- Ty sam jak ten jeden wielki cep jesteś – warknęłam i sięgnęłam do swojej przepastnej, przygotowanej na Armagedon torby sportowej, z której wyjęłam zwiniętą paczkę skarpetek i rzuciłam nią w Zibiego. – Masz szczęście, że jestem zajebiście przewidująca.
- Czy ty jesteś prawdziwa? – Zapytał, ściskając cepy jak dziecko prezent choinkowy. No to rzuciłam w niego jeszcze butelką wody. – Nosz kur…!
- Bolało? Czyli tak.
- Dobra, już dobra. A jaki to rozmiar?
- Rozmiar stopy siatkarza.
- Ale czterdzieści siedem? Czterdzieści osiem?
- Bartman, nie denerwuj mnie, tylko wciągaj te cepy, żeby ci krążenie nie padło, zanim sama osobiście je wstrzymam.
Coś tam pomarudził pod nosem i tak gadając do siebie, zaczął przebierać skarpety. I wcale nie oczekiwałam kilku minut spokoju.
- O, tutaj, nowa twarz w kadrze. Pierwsze oficjalne ujęcie. To będzie publikowane na jutubach, od razu ostrzegam!
- O Boże…
Wiedziałam, że w którymś momencie Igła mi wyskoczy zza rogu. Z kamerą.
-  To nie tak, że tylko nowi zawodnicy się u nas pojawiają, ale zmiany zachodzą również w sztabie. I to całkiem ciekawe. Nasi koledzy z ju es ej mają damę w szeregach, to my gorsi być nie możemy i mamy taką oto fajną panią kierowniczkę, Polę. Dzień dobry, Polu.
Siejący zniszczenie wzrok.
- Jak się czujesz podczas tej pierwszej przeprawy z kadrą?
No pomyślmy… Nie śpię od czwartej nad ranem, na samą myśl, że spędzę w samolocie dziesięć godzin z Kurkiem robi mi się słabo, plus mam rozregulowany cykl, więc obawiam się, że zmiana klimatu może spowodować rychły okres. W dodatku związany z całą organizacją stres przyprawił mnie o wypadanie włosów i łamliwość paznokci, a przedawkowanie witamin aktualnie powoduje u mnie nudności i bóle brzucha. Poza tym jest wspaniale, tylko przez Winiara chodzi mi po głowie piosenka, której tytułu nie pamiętam, co doprowadza mnie do szału.
- Jestem odrobinę przyćpana cukierkami z melisą.
- Czyżby strach przed dziesięcioma godzinami w samolocie?
- Strach przed dziesięcioma godzinami w samolocie Z WAMI.
- To wiele wyjaśnia. Także to była Pola. Do Poli jeszcze wrócimy, cały turniej przed nami… O, Ziomek tam siedzi, z Ziomkiem pogadamy.
I polazł sobie.
Nanananananaaaaaaaaanana! Cholera jasna, zabiję Winiarskiego, choćby jego dziecko nienarodzone miało nigdy ojca nie poznać.

* * *

- Skandal, no kurwa. Panie prezesie, to jest jakaś kpina.
Przysięgam, że jeszcze raz kopnie mnie w fotel, a resztę lotu spędzi w pokładowym kiblu. No niech tylko spróbuje…
- Niewygodnie, kurwa.
- PRZESTANIESZ W KOŃCU?!
Kubi spojrzał na mnie i nabrał powietrza w usta.
- Nie za to płaciłem!
- Za nic nie płaciłeś!
- Gram, więc wymagam!
- A czy możesz wymagać i trzymać swoje przeszczepy z dala od mojego fotela?!
Opadłam z powrotem na swoje miejsce obok wielce rozbawionego Olka. No, a przynajmniej śmiał się, dopóki sam nie oberwał od Możdżona.
- E! Synek!
- A zamienić się chcesz?
- Nikt ci nie kazał rosnąć na dwa metry.
- Przepraszam bardzo, ale pozostali pasażerowie skarżą się na państwa zachowanie. – Usłyszałam nad prawym uchem, a gdy odwróciłam głowę, prawie zeszłam na zawał, widząc tuż przed sobą paniusię z odciśniętym od wieszaka uśmiechem, której spojrzenie błagało o kamizelkę ratunkową i natychmiastową katapultę. – Czy mogłabym prosić, aby zachowywali się państwo ciszej?
- Gdyby tylko pani rozumiała pracę z tymi głąbami. – Pokręciłam głową, wskazując kciukiem do tyłu.
- Niestety, ale rozumiem pracę z takimi pasażerami, jakimi są te… głąby.
- Tylko, że pani spędzi teraz z nimi kilka godzin. Ja ich mam na co dzień.
- A oni mają panią – dodała z tym samym uśmiechem i się wyprostowała. – Czy życzy pani sobie coś do picia?
- W-wodę? – wyjąkałam, bo ona naprawdę strasznie wyglądała. Jedno oko miała pomalowane tak, że wyglądało na większe od drugiego, a szminką nieco wyjechała poza usta. I to mi bardzo przypomniało o tym, że boję się klaunów i mam cyrkofobię. W sensie panicznie boję się cyrków. Kiedyś wam opowiem o tym, jak mnie wujek Andrew spaczył. Anyway… Stewardessa uśmiechnęła się odsłaniając umazane na czerwono zęby i zniknęła za kotarą. A ja wpatrywałam się mętnym wzrokiem w Kosę, który zapuszczał żurawia za krótką spódniczką. – A żeby ci coś strzykło.
- Ale o co ci chodzi?
W zasadzie to o nic, ale dla zasady zamachnęłam się zwiniętą gazetą. Ma szczęście gamoń, że dzieli nas przejście, a mi się nie chce wychylać.
Odkopałam z kieszeni iPoda i nałożyłam na łeb słuchawki, co by się wyłączyć i chociaż z godzinę kimnąć, bo głowa mi leci, odkąd wystartowaliśmy. Zapuściłam playlistę do spania i podparłam głowę na ręce. I właściwie nawet nie wiem, kiedy odpłynęłam, ale nagle podskoczyłam na tyłku, bo miałam to potworne uczucie spadania. Wyobraźcie sobie mieć je w samolocie, no ja pierdzielę.
Rozejrzałam się nieprzytomnym wzrokiem dookoła, a że wszystko było niewyraźne, to podsunęłam okulary z czubka nosa. No i ja wiedziałam, że coś mi nie pasuje! Kurczak natychmiastowo schował się za trzymanymi w dłoni kartami i odwrócił głowę w bok.
- Poluś, śpisz? – Pit wychylił się zza Kosy. – W makao gramy, chcesz też?
- Prędzej wyskoczę z samolotu – mruknęłam, tłumiąc ziewnięcie.
- Pani przyniosła ci wodę. – Łysy dźgnął mnie łokciem. – Ale już ją wypiłem.
- Dlaczego!
- Bo ty spałaś, a mi chciało się pić?
Razdwatrzyczterypięćsześćsiedemosiemdziwięćdziesięć.
- Daleko jeszcze?
- Pięć godzin.
- Pię… ILE?!
- A myślałaś, że Toronto za płotem mamy?
Toronto… No kurde, wspaniałą tę grupę mamy. Kanada, Brazylia… Szkoda, że nie Japonia! Tyle dobrego, że do Finlandii blisko mamy. Ale co z tego, jak tam zimno i pizga i w ogóle będę musiała do Sopotu po swetry pojechać?
W ogóle to wychodzi na to, że czeka mnie teraz kolejny równy miesiąc z nimi. Olaboga! Kopiącego Dzika wytrzymam. Latającego z kamerą Krzyśka, śpiewającego Winiara i poniżającego mnie swoim wzrostem Możdżiego też… Ale na litość ojca dyrektora Mirosława, w zestawie zawsze będzie Kurek!
O, znowu się gapi na mnie. Myślisz, że cię nie widzę? I że masz słabe karty?
Ugh. Naprawdę koleś miał szansę na moją akceptację. Bo ta Warszawa, bo Scooter, bo to sushi i w ogóle… Ale co, jak wszystko poszło w pizdu, bo się okazało, że to było z litości? „Ojeju, biedna Pola miała kiedyś wypadek i przez to już nie gra w siatkę. Musi być jej strasznie przykro, że tak tu z nami siedzi, zamiast grać, no to będę dla niej miły”. A w dupę z czymś takim! Czy ja wyglądam, jakbym potrzebowała, aby ktokolwiek się nade mną użalał? A w szczególności Kurak? No błagam. Przecież ja nawet o tym nie myślę. Może czasami, ale to tylko w listopadowe wieczory, gdy leżę pod kocykiem z kubkiem herbaty i kontempluję nad własną egzystencją. W sumie to nawet nie, ale to tak fajnie brzmi. Serio, u mnie świetnie pod tym względem. A on mnie potraktował jak jakąś zapłakaną cizię, co to jej paznokcie nie wyszły.
A mi tylko całe życie się zawaliło, wielkie rzeczy.
I zła jestem na niego i wściekła i właściwie od tamtej pory unikam go jeszcze bardziej, niż do tej pory. Przeprosin nie chcę żadnych, nawet jeśli do takowych się w ogóle nie przymierzał. No, może raz, wczoraj przy kolacji, gdy usiadł w moim kącie samotności i zaczął od rzewnego „Poooola”. Ale nie, obiecałam sobie, że nigdy więcej żadnych posiłków z Kurakiem. Wstałam, odeszłam do stolika chłopaków, wcisnęłam pomiędzy Marcina a Krzyśka i do teraz mam spokój.
No dobra… Trochę mi przykro. Ale tylko trochę. Bo co by nie mówić… Fajnie w tej Warszawie było. Naprawdę fajnie.
Wyszło jak wyszło. Trudno. Takie to szczęścia Olszewska już ma. Ale Olszewska ma to w dupiu i teraz musi przyjąć na klatę Kanadę. I potem całą resztę tego kabaretu. No bo ja nie dam rady? Ja? To trzymajcie mi piwo!

* * *

Nie dam rady.
Trzy przysiady, dwa skłony, jeszcze raz.
- Powtórzę wolno i wyraźnie, w porządku? Okej. Brakuje nam dwóch bagaży. Dwóch. – Uniosłam odpowiednią ilość palców, jakby jednak okazało się, że mówię niewyraźnie, a zamiast po angielsku posługuję się suahili. – Nadanych bezpośrednio z Warszawy do Toronto, numer lotu LO 045.
- Jeśli bagaże nie zostały państwu wydane tutaj, musiały zostać w Polsce.
- To bardzo logiczne, co pan mówi. Dlatego proszę pana po raz trzeci, aby skontaktował się pan z lotniskiem imienia Fryderyka Chopina w Warszawie w sprawie dwóch zaginionych bagaży. Tutaj ma pan kwity z numerami. To chyba wchodzi w zakres pana obowiązków, prawda?
Koleś pod czerwoną muszką pokiwał niepewnie głową i sięgnął po telefon.
Słabość mnie chwyta i załamanie. I jeśli zaraz nie wypiję dwóch kubków kawy, lub nie położę się do łóżka, to mnie taka kurwica strzeli, że dostanę zakaz wjazdu do Kanady. Jak babcię kocham, zaraz posypią się ofiary.
Sytuacja maluje się tak, jak powyżej. Nie mamy dwóch bagaży. Jeden osoby ze sztabu, drugi zawodnika. Jeden mój, a drugi… No sami się domyślcie. I powiedzcie mi, czy ktoś może mieć większego pecha ode mnie? Cytując Kevina McCallistera: I don’t think so.
- Musiało dojść do pomyłki i państwa bagaże zostały wysłane do Helsinek.
- O, to bardzo pięknie, szkoda tylko, że lecimy tam dopiero za trzy tygodnie.
- Spróbuję skontaktować się z helsińskim lotniskiem…
Pokiwałam głową. Bo tylko kiwanie głową mi zostało w obliczu całej tej niemocy.
- I co? – Nagle obok zmaterializował się mój ulubiony wujek.
- Komuś bardzo się spieszyło wysłać nas do Finlandii.
- Załatw to. Bartek potrzebuje swoich rzeczy.
A ja to niby swoich nie potrzebuję?!
Tylko posłałam mu najbardziej zmęczone ze zmęczonych spojrzeń. Odszedł, a ja odwróciłam się w stronę pana od lotniskowej obsługi.
- Z tego, co udało mi się dowiedzieć, państwa bagaże cztery godziny temu, gdy tylko odkryto pomyłkę, zostały nadane z Helsinek do Toronto. Samolot z nimi powinien wylądować u nas za niecałe pięć godzin.
- Dzięki. Moglibyście wysłać je do hotelu?
- Niestety, obawiam się, że w takiej sytuacji ktoś będzie musiał odebrać je osobiście i potwierdzić przynależność bagaży. Takie przepisy, przykro mi.
- Jasne – mruknęłam i odeszłam od lady, kierując się w stronę naszego obozu. Chciałam odnaleźć Andrzeja, ale jak na złość tuż przed nosem wyrósł mi Drób.
- No i co?
Pstro. Machnęłam ręką i minęłam go, bo dojrzałam wujka.
- Za pięć godzin przylecą z Helsinek. Ktoś musi je odebrać.
- Ktoś? – Uniósł brwi, na co przewróciłam oczami i rozłożyłam ręce.
- No wygląda na to, że ja.
- Autobus zaraz podjedzie, zabieram chłopaków do hotelu. Masz numer rezerwacji przy sobie, prawda?
Noszę przy sobie skarpetki na zmianę dla tych ćwoków, a nie miałabym numeru rezerwacji? Trochę więcej wiary we mnie.
Wyciągnęłam z torby całą teczkę papierów, wyciągając te najważniejsze. Sprawdził, czy aby na pewno dostał to, czego chciał i pokiwał głową.
- Jak przyjedziesz odbierz klucz w recepcji, wszystko podpiszę. – Zarządził wspaniałomyślnie i sięgnął po swoje bagaże. A potem zwalił mnie z nóg swoją cenną troską. – Dasz radę?
- Taa.
Powstało bydło z ziemi i zaczęło się zbierać do wyjścia, ledwo się na nogach trzymając. Pożałowali mnie, powiedzieli, jaka to jestem biedna, ale mimo wszystko bohaterka, pomachali, a Pit to mi nawet bułkę z automatu przyniósł i pogłaskał po głowie. A ja nawet nie miałam siły go za to opierdolić.
- To ja z tobą zostanę.
O, heros nielotny się znalazł. Kurczak mały. Znaczy mały w sensie… hm, personalnym. Bo jakby się człowiek nie starał, to zawsze muszę tę głowę na niego zadrzeć.
- Co rzekłeś człowieku, z którym nie rozmawiam?
- No zostanę z tobą na lotnisku i poczekam.
Śmiechłam.
- Sama przecież nie zostaniesz.
- Owszem, zostanę. A ty zejdziesz mi z oczu i pojedziesz grzecznie do hotelu, co byś nie miał potem przesrane u Andrei.
- On zrozumie przecież.
- Nic nie będzie rozumiał. Zabieraj się stąd, dobra?
Jezu, jak jest źle, skoro nie mam siły się na niego zdenerwować? No po prostu nawet nie mam chęci krzyknąć, a jak próbowałam trzepnąć go w ramię, to wyszło mi z tego takie gówniane pacnięcie, że nawet Zator mocniej bije.
- No ale…
- Idź, człowieku, idź. – Chwyciłam go za ramię i odwróciłam w stronę wyjścia. – Ja ci to wszystko rano przyniosę, tylko jedź do tego hotelu i nie każ mi na siebie patrzeć, bo mnie bardzo frustruje fakt, że nie mam siły być na ciebie zła.
- Poradzisz sobie?
- Przecież to moja robota.
- A rano dalej będziesz zła?
- Będę niewyspana.
- To jedno i to samo.
- Idź już.
No prawie go wypchnęłam z tego lotniska i wpakowałam go do autokaru. Jeszcze przez okno popatrzył na mnie jakoś tak dziwnie, jakby mu jaja urwało albo cokolwiek. A to chyba ja swoje straciłam, bo nawet na niego nie krzykłam porządnie, kiedy odczułam potrzebę wyżycia się na nim i bezpodstawnego obwinić go za te bagaże, za Warszawę, a nawet za efekt cieplarniany. Po prostu strasznie, ale to strasznie chce mi się spać.
Pomachałam im na odjezdne i wróciłam na halę odlotów.
No i po chuju fest z tym początkiem Kanady.

* * *

Była 3:42 czasu lokalnego w Toronto, gdy runęłam na łóżko. Czułam się jak zmaltretowany kapeć Możdżona. Właściwie tak też wyglądałam i zapewne śmierdziałam. Nie, żebym coś na ten temat wiedziała. Ręce mi odpadały, bo musiałam sama wnieść na piąte piętro cztery ogromne walizki. Wyobraźcie sobie, że winda się nagle popsuła, a boy hotelowy w nocy nie pracuje. Zadziwiający zbieg okoliczności, prawda?
Olszewskiej to zawsze wiatr w oczy i chuj w dupę.
Tak więc była 3:43 czasu lokalnego w Toronto, gdy prawdopodobnie zasnęłam. I była 8:18 czasu lokalnego w Toronto, gdy zostałam zbudzona przez łomotanie do drzwi.
Sturlałam się z łóżka, co było z jednej strony złe, bo boleśnie obiłam sobie biodro, ale z drugiej strony dobre, bo podziałało na tyle pobudzająco, że na czworaka przeczłapałam pokój i sięgnęłam do klamki.
- Jesteś?
Usłyszałam nad sobą głos Andrzeja, bo zamknęłam oczy i oparłam głowę o framugę.
- Nie, kurde, nie ma mnie.
Odzyskuję siły! Mimo pół-snu pyskuję!
- Wstawaj, o dziewiątej śniadanie, a o dziesiątej jedziemy na trening.
- Już?
- Już!
No to wstałam, chociaż miałam wrażenie, że lada chwila się przewrócę. Spojrzałam w lustro, zapłakałam, a potem spojrzałam na stojące pod oknem walizki i zapłakałam mocniej.
- Królu, gdzie Kurak i Cichy rezydują? – Spytałam, bo pierwszy na korytarzu napatoczył mi się Guma.
- Ostatni na końcu korytarza.
No to poszłam do ostatniego na końcu korytarza. A tam mi Zbychu otwiera.
- PERQUE?! – Zawołał żałośnie, stojąc przede mną z worami pod oczami i w samych slipach. To boli. – Tak wcześnie!
- Chcesz pogadać? – mruknęłam i odwróciłam się do niego plecami, bo w sumie pokojów na końcu korytarza było w ilości zwei. No, a tam już Piter w progu. Piękny, pachnący, ubrany. Wzór kadrowicza. – Przekaż Kurakowi.
- Och.
To nie było takie zwykłe piterowe „och”, którego zawsze używa, aby pochwalić moje buty, lub wyrazić swoje szczęście, gdy przynoszę mu dostawę herbatników. To było „och” wyrażające piotrusiowe zmartwienie.
- Ucieszy się, że przynajmniej ma już swoje rzeczy.
- A co się stało?
- Kolanko.
I wciągnął kurkowe walizki do pokoju, po czym zamknął mi drzwi przed nosem. Nowakowski, damy tak nie postępują!
- Zibi? – Zwróciłam się do swojego drugiego ulubieńca w kadrze.
A Zibi podrapał się po głowie i wzruszył ramionami.
- Ja tam nie wiem!
No i też mi zamknął drzwi. Weź się czegoś dowiedz od tych głąbów, a na pewno zostaniesz skarbnicą wiedzy. Ot co.

* * *

- Nanananananaaaanana! Nananananaana…
- Winiar, morda.
- Jestem bardzo niewyspany.
Posłałam mu mordercze spojrzenie znad kubka najmocniejszej kawy, jaką udało mi się wybłagać w hotelowej kawiarni, na co tylko wydął dolną wargę.
- Nanananana…
- Uwaga, bo kręcimy!
Znowu Igła. Aż się oddaliłam. Znaczy usiadłam na kanapie za nimi.
- Witamy wszystkich bardzo serdecznie drugiego dnia naszego pobytu w Kanadzie. Oto Michał Winiarski, bardzo niewyspany, gdyż obudził się szósta trzydzieści po zmianie czasu…
- Szósta szydzieści cztery…
A poszedł pewnie spać o dwudziestej drugiej, więc wielkie mi rzeczy. I tak spał dłużej ode mnie, bo nie musiał siedzieć jak kołek na lotnisku i czekać na torby, które w magiczny sposób pofrunęły do Finlandii. Anywaaay…
- … idzie przytulić! Nie wiem kogo! Idzie do mnie!
- Wszystkiego najlepszego, Krzysiu. Zdrówka, szczęścia, pomyślności.
- A dziękuję, dziękuję. Przypomniało ci się? Wiesz, ty pamiętasz, kiedy trzeba…
O-oł, uwaga, Ignaczak ma chyba dzisiaj urodziny. Udawać głupią? W sumie już zapomniałam o zbychowym ćwierćwieczu jakieś dwa tygodnie temu… Ale ja tak nie lubię urodzin i składania ludziom życzeń!
- Krzysiu, tak na serio?
- Co?
- Z tymi urodzinami?
- Druga osiemnastka!
- To tego… - mruknęłam, sięgając do kieszeni, bo to taki mój odruch stresowy. No i beng. – Wszystkiego najlepszego. Chcesz gumę do żucia?
- Dobra, wycieczka, ładować się do środka bez zbędnego gadania! – Zarządził Andrzej i stanął przy wejściu do autobusu.
Ustawiłam się na samym końcu sznurka, łapiąc resztki hotelowego wi-fi, gdy mnie nagle coś zaczęło pukać w ramię. A to coś było duże i miało odstające uszy.
- Czego?
Westchnął. Wedle oczekiwań jestem zła i niewyspana.
- Dzięki za walizki.
Mruknęłam ciche „mhm”, powracając do sprawdzania fejsa i odsuwając się w bok. A ten za mną, jak ta wstrętna, gruba mucha.
- No hej, naprawdę chciałem podziękować!
- „Nie ma za co”. Wystarczy, żebyś się odczepił?
- A może byśmy pogadali normalnie, co?
- Ustalmy sobie, że ‘my’, ‘pogadali’ i ‘normalnie’ w jednym zdaniu niesamowicie się kłóci.
- Ale ja naprawdę nie chciałem…
- Wsiadacie? – Krzyknął nagle Andrzej, więc tylko posłałam Kurakowi krótkie spojrzenie i wlazłam do autobusu, od razu wciskając się na miejsce obok Kuby. Bartek przeszedł obok, bezczelnie ocierając się o moje ramię swoim tyłkiem (afufufuuu!) i usiadł gdzieś tam za nami, wciąż jednak za blisko.
- Czuję, Kubusiu, że ja tu w tej Kanadzie zginę. Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale albo mnie jakiś łoś przebiegnie, albo utopię się w wodospadzie, albo po prostu eksploduję przez tego… Sam wiesz kogo. A jeśli nie w Kanadzie, to może w Katowicach. Przynajmniej na swojej ziemi, to za przewóz zwłok nie zapłacicie. Bo jak w Brazylii, albo w Finlandii… Nie no, nie dotrwam. Zejdę z tego świata, nawet dwudziestki czwórki swojej nie doczekam. Nie, żeby mi na niej zależało, ale sam wiesz. Ech, w co ja się z wami wpakowałam, co?
A potem obróciłam się w stronę Kuby. Spał ze słuchawkami na uszach.

* * *

Dzień kolejny w Kanadzie. Mamy pierwszy trening w hali, w której będą odbywać się mecze. Znaczy, najpierw byłoby fajnie, gdyby nas w ogóle do niej ktoś wpuścili, bo na razie kwitniemy na parkingu, a ja czuję, że mnie opalenizna nierówno chwyta. Andrzej wraz z naszym kanadyjskim opiekunem próbował coś zdziałać w tej sytuacji, a ja po prostu stałam i cieszyłam się z tego, że tym razem ktoś inny się denerwuje, a nie ja.
- Z zewnątrz wygląda jak muzeum.
- Albo ratusz.
- Trochę jak kościół.
- Dobra, czekaj, nakręcę, żeby ludzie zobaczyli. – Igła wyciągnął kamerę i podniósł rękę. – Tak oto proszę państwa wygląda nasza sala. Wpuszczą nas do środka? – Podszedł do pana Zdzicha, Władka, czy jak tam było temu, co to nas tutaj organizował w Toronto.
- Mam nadzieję, bo inaczej t-to zostanie ktoś tutaj rozstrzelany! Albo obcięte jajka zostaną.
Prawie runęłam na ziemię.
- Chciałbyś?
- Taaak. – Igła zmusił się na coś uśmiechopodobnego.
- Bardzo?
- Bardzo.
- Ej, ja stąd spierdalam – mruknął Wiśnia, patrząc wielkimi oczami na Ferdka czy tam Józka. – Ten typ mnie przeraża. Przed chwilą spytał, czy jakieś panienki już wyrwałem i jakby co, to może mi dać namiary na swoje koleżanki.
- I co mu powiedziałeś?
- Chcesz wiedzieć, co mu powiedziałem, czy co chciałem mu powiedzieć? – Upewnił się, co w sumie wystarczyło mi do tego by utwierdzić się w przekonaniu, że Wiśniewski to pipa jakich mało. – No hej, mama nauczyła mnie uprzejmości!
Pokręciłam tylko głową i odeszłam w stronę chłopaków.
- Bartek! You look so excited that… iiidziesz na pra… na practice.
W drugą stronę, Olszewska, w drugą stronę! O! Winiar!
- Nanananaaaanana!
Może ja po prostu stanę w jednym miejscu i nie będę szukać towarzystwa? Proszę bardzo. Oparłam się ramieniem o ścianę i sięgnęłam po telefon. I nim go odblokowałam, ściana się otworzyła…
- Watch out!
… i wpadłam na coś dużego, miękkiego i damn, przystojnego!
- Alright?
Kiwnęłam głową, przeprosiłam, ładnie się uśmiechnęłam, a przy okazji pierwszy raz od przedstawienia w piątej klasie spaliłam buraka.  Długo wpatrywałam się w niebieskie oczy pięknego pana. I patrzyłabym jeszcze dłużej, gdyby piękny pan nie spytał, czy my jesteśmy z Polski i czy na trening przyjechaliśmy. Oczywiście potwierdziłam i już miałam zaproponować mu wspólną resztę życia, gdy usłyszałam z tyłu krzyk Marcina.
- Hej! Pola otworzyła salę!
Bo Pola to bohaterka. A ty właśnie przegoniłeś pięknego Kanadyjczyka. Kij ci w brodę.  

* * *

- Gwiazdy taaaańczą na lodzie!
No teraz to ja chyba Piotrka zabiję. Nie dość, że cały czas łazi mi po głowie wciąż niezidentyfikowany utwór Winiara, nad którym kmini już cała kadra, to jeszcze Nowakowski dołożył kolejny hit, który nie ma więcej, niż cztery słowa. Cudaśnie.
Tak więc chodzę za bandami, zbieram wypadające piłki, bo przecież dla pana Miale jest to praca za ciężka, więc musiał poprosić o pomoc i śpiewam pod nosem raz ciszej, raz głośniej. Zdecydowanie bardziej wolałabym tak jak zawsze siedzieć sobie z boku z mopem, no ale nie, bo po co?
- Te, Gianni, co jest Bartkowi? – Spytałam w końcu, bo Kurczak leżał, a Olek obklejał mu nogę z każdej strony.
- Coś z kolanem.
Jakbym wiedziała, że tak mi odpowie, to w ogóle bym nie pytała.
Uchyliłam się przed zagrywką Dzika i jeszcze raz spojrzałam w stronę Drobiu. Na śmierć zapomniałam o tym, że coś mu nie pyka z kolanem i o tym, żeby zapytać kogokolwiek, oczywiście oprócz samego zainteresowanego, co się stało. No bo wiecie, media lubią czasem kogoś ze sztabu zaczepić, zapytać… Warto takie rzeczy wiedzieć!
No więc odrzuciłam ostatnią piłkę i poszłam w kierunku swojego stałego miejsca pracy, czytaj chwyciłam za mopa i wycierając dla niepoznaki boisko, zaczęłam się zbliżać w kierunku Łysego i doktora Sowy. Tak się zasłuchiwałam w to, co obaj mówią na temat kolana, że nie zauważyłam, kiedy tym mopem wjechałam Kurkowi pod tyłek.
Ależ pisnął!
- Można wiedzieć, co robisz? – Olek uniósł głowę i spojrzał na mnie zza okularów, na co wzruszyłam ramionami.
- Wydawało mi się, że się posikał z bólu. – Wyjaśniłam i w głowie sama sobie piątkę przybiłam, bo Kurak się wykrzywił z takim „terefere” na ryjcu. Łysy stłumił śmiech i podparł sobie na barku kurkowe odnóże. – Co mu się dzieje? – Spytałam Bieleckiego i podparłam się na kiju, patrząc z jaką precyzją nakleja tejpy. I wyobrażając sobie, jak Kurczak by płakał, gdyby mu tak oderwać jednym ruchem te taśmy.
- Nic poważnego. Mały obrzęk w więzadle.
- Jak dla mnie brzmi poważnie.
- No i widzisz jak dobrze, że jesteś od telefonów i zmywania parkietu, a nie stwierdzania takich rzeczy?
Uła, uwielbiam, gdy Oluś wytacza mi takie działa.
- Ale jaki zachowuję przy tym wdzięk!
- Nie zaprzeczam. Jadłaś czekoladę?
- Batona, a co?
- No widać właśnie.
Szybko zaczęłam pocierać dłonią usta. A potem popatrzyłam na Kuraka, jaki jest tym wszystkim rozbawiony i cóż… Gdy próbował napić się wody (na leżąco, idiota), tak jakoś uniosłam nogę i pchnęłam stopą butelkę. Utonął!
- Co ty robisz?!
- Wycieram – odpowiedziałam spokojnie i zaczęłam jeździć mopem wokół jego głowy, kilkukrotnie w nią uderzając. Oczywiście niechcący. – Wykonuję swoją pracę.
- Czy ty jesteś niepoważna?
Uniosłam ręce na znak, że nie wiem.
- Długo jeszcze będziesz się wściekać?! – krzyknął, wcale nie ułatwiając pracy Olkowi.
- Wiesz, to bardzo dobre pytanie. Pozwól, że się nad nim chwilę zastanowię… Hm. Cóż, wygląda na to, że owszem, jeszcze długo, długo, długo.
- Moglibyśmy w końcu pogadać, co?
- Dość dużo gadaliśmy w Warszawie, więc sądzę, że wyczerpaliśmy limit na kilka najbliższych lat, więc… Cóż. Tyle! – Wzruszyłam ramionami i planowałam odejść, no ale…
- Pola!
- Słucham! – Odwróciłam się do niego. Usiadł i spojrzał na mnie z dołu, co było takim fajnym poczuciem wyższości i dominacji nad nim. Ha.
- To naprawdę nie o to chodziło  – powiedział, co chyba w jego mniemaniu miało zabrzmieć szczerze. – Nie litowałem się nad tobą, nie słuchaj idiotów.
- Nie słuchać idiotów? Okej. To cześć.
I znów kolejny punkt dla Poli na tabeli wyników meczu Olszewska vs Kurek.


_____________________

To jest zupełnie o wszystkim i o niczym i jest mi straszliwie wstyd za ten rozdział, ale obiecałam sama sobie, że dziś, na zakończenie Ligi Światowej 2015 dodam coś nowego, na co tak właściwie nie miałam konkretnego pomysłu. W dodatku to jest też takie „na pocieszenie”, za czwarte miejsce chłopaków. Ale czy to kogokolwiek pocieszyło/poprawiło komuś humor, to ja nie wiem. Mi jest trochę głupio.
Ale w następnym będzie lepiej, obiecuję!
Przy okazji chciałabym też powitać nowych czytelników, a także podziękować wszystkim  za to, jak udzieliliście się pod ostatnim rozdziałem! Do tej pory zbieram szczenę z podłogi i jestem pod wrażeniem tak pozytywnego odbioru Cyrku. Mam nadzieję, że zostaniecie tu ze mną i Polą oraz Głąbami na dłużej. Powiedziałabym, że do samego końca, ale ostatnio żyję w przekonaniu, że to opowiadanie swojego końca się nie doczeka, bo jak długo nasi siatkarze będą grać, tak Cyrk będzie istnieć. A że jesteśmy trzy lata w plecy… :)

No nic! Jeszcze raz dziękuję za wszystkie ciepłe słowa i do następnego! Ciao!