wtorek, 8 sierpnia 2017

15. Zamach na Olszewską.


- Siema głąby!
Babcia Konstancja mawia, że nowy dzień to nowy ból dupy, więc nie warto tracić czasu na wczorajsze żale, bo zaraz przyjdą nowe. To nie brzmi głupio, a babcia Konstancja to całkiem mądra babeczka jest, więc warto jej czasem posłuchać. Nie obiecuję, że za kilka dni nie wypomnę Zbychowi tego, jak jeszcze w Kanadzie próbował zamknąć mnie w bagażniku kadrowego autokaru, ale przecież teraz dzieje się tak dużo, że nawet nie mam czasu o tym myśleć! Tak jak i o wypruwaniu własnych flaków minionej nocy, o Kurczaku, jego pannie i wszystkim tym, co potencjalnie mogłoby wyprowadzić mnie z równowagi.
Dlatego też, gdy tylko Winiar wrócił do siebie i poszedł spać, zrobiłam to samo, by rano obudzić się w stuprocentowo „swoim” humorze. Ot niewyspana, cyniczna, uczulona na ludzką głupotę, ale niezwykle urocza i uzbrojona w cierpliwość do całego świata.
A właściwie do wyżej wspomnianych głąbów. Jegomoście podnieśli na mnie swe nieprzeciążone mózgami łby znad stołów, przy których właśnie spożywają śniadanie, obdarowując mnie spojrzeniami wyrażającymi całą gamę emocji – od zmęczenia, po zdziwienie, aż po dość podejrzaną radość.
- Jak zwykle w wyśmienitym humorze – stwierdził Możdżon, patrząc na mnie z rozbawieniem znad czytanej przezeń gazety. Usiadłam naprzeciwko niego, a tuż koło Piotrusia, zajmując najprawdopodobniej czyjeś miejsce. Znajdzie sobie inne, c’nie? – Doprowadziłaś już dzisiaj kogoś do łez?
- Nie żartuj sobie, jeszcze nie ma dziewiątej.
- Znam przypadki, gdy ludzie budzili się z płaczem na myśl o spotkaniu z Polą. – Kuba uraczył mnie złośliwym uśmiechem, a ja prychnęłam.
- Gregor się nie liczy, a poza tym powoływanie się na jego osobę wcale nie jest wiarygodne – fuknęłam, na co kilkoro z nich posłało mi bagatelizujące spojrzenia. – To Łomacz! Halo!
Oczywiście zgodzili się ze mną, pokiwując głowami i mrucząc pod nosami, że „no tak, rzeczywiście”.
Uwielbiam zapach przyznawanej racji o poranku.
Wielce ucieszona tym, że wszystko wiem najlepiej, a nawet jak nie wiem, to i tak wiem, zaczęłam smarować rogala dżemorem malinowym, nucąc pod nosem jakąś piosenkę z hali. I było mi całkiem fajnie, dopóki Piotruś nie postanowił mi tej fajności zburzyć.
Dacie wiarę? P i o t r u ś!
- Siurek mówił, że spotkaliście się wieczorem – powiedział niby do swojego omleta, ale kątem oka dojrzałam, że jednak obrócił się w moją stronę.
Wzruszyłam brwiami, nie zaprzestając smarowania rogala.
- O ile spotkaniem można nazwać to, że czekałam na windę, a on po drugiej stronie holu odgrywał oscarową scenę w dramacie, potocznie zwanym jego życiem.
Możdżon prychnął cichym śmiechem zza gazety, za to Pit zaledwie cicho chrząknął i wcale nie wypuścił przy tym jednorożca. Wręcz przeciwnie. Otóż Pit jest zaniepokojony!
I dam sobie rączkę uciąć, że zna przebieg poprzedniego wieczora z najmniejszymi szczegółami. W końcu to Pit, kurza psiapsióła o przerażająco dobrej intuicji. A co by nie było, to ci – rzekomo – mężczyźni już nie raz udowodnili jak fenomenalnie mają rozwinięty przekaz wszelakich informacji.
No cóż, wracając do Piotrusia, to właśnie patrzy na mnie z czymś, co z ciężkim sercem zdiagnozowałam jako wyrzut.
- Pola.
- No co? Mógł od razu stanąć w południe na środku skrzyżowania i tam dać kosza tej lasce. Miałby większą publikę, a tak to tylko ja, recepcjonistka, ochroniarz i kilkoro skośnych turystów. Nie sądzę, aby w tym gronie ktoś w minimalnym stopniu go docenił, choć nie powiem, na moment dałam się nabrać, że Kurczak potrafi wyrażać inne emocje niż samozachwyt i wkurwienie.
- Bułka ci się zeschnie, jak będziesz tyle gadać – mruknął Marcin, nie spuszczając ani na moment wzroku z tekstu.
No patrzcie go jaki mądry! Nic dziwnego, że kapitan!
Prychnęłam i wzięłam porządnego gryza, którego mój żołądek już nie mógł się doczekać, po czym znów skierowałam się do Nowakowskiego.
- Tak więc owszem, spotkaliśmy się wczoraj wieczorem i muszę przyznać, że to była nasza jak do tej pory pierwsza, nieprzeprowadzona krzykiem interakcja odkąd jesteśmy w Katowicach. Czyli już od… trzech dni, ŁAŁ.
- Znowu się pokłóciliście? – spytał Kuba tonem tak znudzonym, aż mi samej zebrało się na ziewanie.
- Och, to Kurczak nie pochwalił się tym, jak zaraz po przyjeździe do hotelu na mnie nawrzeszczał? Całe szczęście, że zdążył torby odłożyć, bo pewnie oberwałabym jedną z nich za oddychanie tym samym powietrzem. Spytaj Dzika, może potwierdzić!
- On krzyczał na ciebie? – Jarosz uniósł brew. – Jesteś pewna, że nie było odwrotnie? Albo chociaż, że ty krzyknęłaś pierwsza, a on ci odpowiedział tym samym?
- Kubuniuniu, czy ty masz mnie za skończoną jędzę, której jedyną przyjemnością w życiu jest wrzeszczenie na wszystko i wszystkich?
- Oczywiście, że nie! Ale…
- Ale dla Bartka litości nie masz wcale – dokończył Marcin.
Oho, komitet obrony Kurka w końcu został powołany do życia. Czekałam na ten dzień z niecierpliwością i kałachem pod łóżkiem.
- Zalazł mi za skórę.
- Jak każdy z nas.
- Ale ty masz fajną brodę, Kubciu jest rudy, a Piotruś przynosi mi stokrotki. Za to Kurczak nigdy nie okazywał mi przychylności i ma strasznie odstające uszy.
Jak to niestety u mnie bywa – pierw powiedziałam, dopiero potem pomyślałam i wraz z ostatnim słowem mentalnie pacnęłam się w czoło, bo sama pięknie sprowokowałam jedyną ripostę, jakiej mogłam się spodziewać od chłopaków.
- Wprasował Bruno w ścianę z twojego powodu, a ty twierdzisz, że nie okazywał ci przychylności. – Nagle ni stąd ni z dupy, ale pojawił się przy nas Kubiak. Położył tacę ze śniadaniem na stole i usiadł obok Możdżona. – Pola, kurwa, nie rób sobie jaj.
Słodki Jezu, a ja chciałam tylko w spokoju zjeść śniadanie!
- Zabrał cię do Warszawy – przypomniał Pit.
- I o dziwo przywiózł z powrotem w jednym kawałku – dodał Marcin, po czym polizał kciuk i przewrócił stronę w gazecie. – Naprawdę obstawialiśmy, że jedno z was wróci w bagażniku.
- Prowadzicie notatki? – zakpiłam, sięgając po szklankę z sokiem pomarańczowym. W odpowiedzi Misiek wywrócił oczami, Marcin pokręcił z zażenowaniem głową, a Kuba westchnął. – Okej, może źle się wyraziłam. Po prostu od samego początku więcej z jego strony buractwa, niż chęci należenia do klubu przyjaciół Poli, okej?
O, tym razem oberwałam pytająco-zaskoczono-rozbawionymi spojrzeniami.
- No co? Jesteście jego honorowymi członkami, nie spierdolcie tego. – Uśmiechnęłam się pięknie do każdego i pociągnęłam sok przez słomkę. – A on należy do tego rodzaju osób, których samo istnienie wkurwia, więc czy możemy skończyć temat? – poprosiłam, na co przytaknęli ze zrezygnowaniem. Świetnie, koniec gadania o Rosole przy śniadaniu. – Tak właściwie to gdzie ten Kurczak jest? – spytałam i wychyliłam głowę ponad stół, rozglądając się po restauracji, w której siedziała większość kadry. Naczelnego głąba jednak nie dostrzegłam. Właściwie trochę obawiam się spotkania z nim, w końcu nie widzieliśmy się od wczorajszego wieczora.
A tak poza tym to chyba jestem niekonsekwentna, co właśnie Marcin próbuje mi wytknąć bardzo wymownym spojrzeniem. Musiałam przesadzić, skoro aż przestał czytać.
- No co?
- Jajco.
- Umówił się z rodzicami i bratem na śniadanie gdzieś w centrum – wyjaśnił Piotrek.
- Tak jakby mnie to obchodziło…
- Nie no, poważnie, mogę ją trzasnąć? – spytał Dziku, unosząc łyżkę od płatków. – Bo mnie popierdoli z tą babą.
- Hej, uważaj kogo nazywasz babą!
- To miejże jaja!
- O, kolego, akurat te organy mam na swoim miejscu, więc radzę mnie nie prowokować, jeśli nie chcesz spalić się ze wstydu.
Uśmiech Miśka pozwolił mi myśleć, że jest fanem tego typu dyskusji i uwielbia mnie z całego dzikiego serducha, więc posłałam mu całusa w powietrzu ze świadomością, że zebrane wokół mnie towarzystwo wie, iż Pola Olszewska nie bez powodu zajmuje najlepsze miejsce przy stoliku. Cóż, w końcu wszystko ma swój powód, prawda?
Nawet głupia Warszawa i obita japa młodego Rezende.

* * *

Plan na mecz z Finlandią chłopaki wykonali w 100%. Wzięli odwet za przegranego tie-breaka w Kanadzie i po półtorej godziny zamknęli spotkanie 3:0. Jakby nie można było tak wcześniej! Swoją drogą to Zbychu nam się rozszalał, bo znów ustrzelił najwięcej punktów. Plotka głosi, że kolekcjonowanie wazonów stało się jego największym hobby i planuje znaleźć się w Teleexpresowej Galerii Ludzi Pozytywnie Zakręconych. Prawdopodobnie już niedługo ekipa TVP odwiedzi jego rodzinny dom, w którym rodzina Bartmanów przechowuje wszystkie kryształy Zbigniewa. Ale to tak na marginesie, bo jak będzie już słynny ze swej miłości do wazonów, to będę mogła chwalić się, że z nim piłam.
Statystyki podpowiadają, że należy również pochwalić grającego na przyjęciu niejakiego Bartosza K., który w meczu przeciwko Finlandii uciułał aż 13 punktów, tym samym tracąc łatkę kolanowego rekonwalescenta. Na boisko wrócił także Pitek, po którego skręconej kostce nie było już śladu, więc zamiast siedzieć obok mnie i wyć mi do ucha wszystko, co Magiera z Kułagą byli łaskawi puścić, zagrał całe trzy sety i zdobył punktów 9 (słownie: DZIEWIĘĆ).
Tak sobie pograli i wygrali, no i fajnie, no i pięknie.
Tym bardziej superaśniej, że tym razem już nikt nie kazał mi zostać na mecz Kanady z Brazylią i patrzeć na ryło Juniora, więc mogłam wrócić sobie z chłopakami do hotelu i zdążyć na kolację! Fajny był dzień z tego 2 czerwca 2012 roku…
…dlatego uprasza się, aby 3 czerwca był choć w połowie tak dobry!
Zapięłam torbę sportową i zarzuciłam ją na ramię, bo za 10 minut jedziemy do Spodka bić się z Brazylijczykami. Opuściłam swój pokój i udałam się w stronę mojego ulubionego środka transportu, jakim jest winda. Akurat pięknie się złożyło, że dźwig właśnie zjeżdżał, więc po kilku chwilach zatrzymał się na moim piętrze, wydał z siebie uwielbiany przez wszystkich dźwięk, a drzwi się rozsunęły. Z nosem przyklejonym do telefonu wykonałam pierwszy krok do przodu, a wtedy intuicja nakazała mi uniesienie głowy i…
No masz ci los, motyla noga, niech to dunder świśnie i takie tam!
Co raz częściej mam wrażenie, że osadzono mnie w argentyńskiej telenoweli, gdzie poziom przewidywalności znacząco wykracza poza wszelkie normy.
A w mojej windzie siedzi tylko Kurczak.
I patrzy się.
I patrzy.
I jakiś taki nieswój jest, trochę przygnębiony, trochę niedospany.
A ja znowu mam to samo poczucie, co dwa wieczory temu, gdy ostatni raz tak się na siebie gapiliśmy – że mi się już z nim tak nie chce.
Nagle chwycił za pasek swojej torby i podniósł ją z ziemi.
- Pójdę schodami.
O, to akurat jest coś całkiem niespodziewanego. Nawet trochę zaskakującego. Zobaczyłam swoją minę w windowym lustrze – lekko mnie wcięło.
Ale co mam zrobić?
Wskazać mu drogę? Rozwinąć przed nim czerwony dywan i powiedzieć, że „śmiało, idź sobie”? Pomachać mu na odchodne?
- Nie wydurniaj się.
Zamiast tego wlazłam do środka, blokując mu wyjście i docisnęłam guzik, aby drzwi się zamknęły.
Chyba jaja mi trochę zmiękły.
A może wręcz na odwrót?
Bo po co nam to? Wróćmy do dziecinnych przepychanek, satysfakcji z udanej riposty i obśmiewania siebie nawzajem. Chcę znów na niego wrzeszczeć za to, że jest idiotą, a nie obchodzić go z milczeniem. Niech będzie ‘okej’, ale tak po naszemu, po ‘olszewsko-kurkowemu’; tak, żeby mięso fruwało pod sufitem, oczy bolały mnie od ich wywracania, żeby jemu płonęły uszy, chłopaki mieli nas dość, a Piotrek odmawiał pojednawcze mantry.
Bo to było całkiem spoko, prawda?
- Serniczek bym zjadła. Taki dobry. Z malinkami najlepiej.
Uwaga, nie wiem, co robię, ale robię to i oczekuję, że nie na darmo!
Kurczak milczy, więc kukam kątem oka w jego stronę z ułamkiem nadziei, że może jednak nie jest taki durny, na jakiego wygląda. Nim prychnął, upłynęły dwie długie sekundy, ale…
- Twojej dupie przydałyby się przysiady, a nie serniczek.
OJEJUNIU, ZAŁAPAŁ!
A mi żyłka pod powieką zadrgała, bo obraził mój tyłek! Jejejejejejeeeeej!
- Czy ty właśnie zasugerowałeś, że jestem… gruba? – spytałam opanowanym tonem, nie zdradzającym, że wewnętrzna Pola właśnie zaczęła tańczyć „Cuban Pete”.
- Ja tego nie ‘zasugerowałem’. Ja to STWIERDZIŁEM.
- A czy ktoś ci już kiedyś powiedział, że gówno się znasz?
- Jeśli liczysz, że wskażę na ciebie, to się zdziwisz – odparł z czymś na ustach, co nazwałabym powstrzymywaniem uśmiechu i założył torbę na ramię, bo zaczęliśmy dojeżdżać do parteru.
- Czyli jest więcej ludzi, którzy podzielają moje zdanie? Rany, Kurczak, nie jestem zdziwiona! Ja jestem zachwycona!
Wypuścił powietrze z ust i pokręcił głową ewidentnie ciesząc papę sam do siebie. Też się uśmiechnęłam, bo hej! Komunikujemy się!
O, i drzwi się otworzyły.
- Olszewska, weźże się już zamknij – odparł, a wtedy już po raz milionowy wylazło z niego buractwo, bo opuszczając windę, zamiast przepuścić mnie pierwszą, sam rzucił się do wyjścia i siłą rzeczy zderzyliśmy się barami, co doprowadziło do przepychanki.
Borze zielony i szumiący, cierpliwości!
- Jak łazisz!
- Gdzie się pchasz?
- Jestem dziewczynką, mam pierwszeństwo!
- Równouprawnienie!
- Sranie w banie!
- Guanabana kumkwat persymona salak!
- Kurek!
- Pola!
- Osioł!
Dacie wiarę, że to on odpadł jako pierwszy, a gdy parsknął śmiechem, opluł mi twarz? Pewnie, że tak, w końcu to Siurak.
- Czy wy właśnie jechaliście razem windą i się w niej nie pozabijaliście? – Autorem tego jakże mądrego pytania był Jarząbek, który wychylił się nagle zza porastających lobby krzaczorów. Tuż koło jego łba pojawiła się głowa Gumy. Król uniósł podejrzliwie brew. – Mam zawołać Sowę?
- A ty ogłuchłeś? – spytał Paweł. – Nie słyszysz, że u nich dzień jak co dzień, dzień po dniu?
- Ktoś tu darł mordę! – dobiegł nas krzyk Igły, który właśnie przechodził nieopodal. Gdy nas zobaczył, złożył ręce jak do modlitwy i uniósł wzrok do sufitu. – Bogu dzięki, że to wy!
Niech jeszcze z windy obok wyskoczy Nowakowski w lnianej sukience, grający na flecie „Odę do radości”, a Zbychu w wieńcu laurowym obsypie nas stokrotkami.
Chociaż w sumie nie wiem skąd taka wizja w mojej głowie.
Odprowadziłam Krzyśka wzrokiem, spojrzałam na Oskara i Pawła, wzruszyłam ramionami i sięgnęłam do kieszeni po komórkę. A przy okazji wciąż czułam za swoimi plecami stojącego Siuraka (jakkolwiek źle by to nie brzmiało), więc uznałam, że koniec tego dobrego, pora zamknąć tę scenę.
Przyłożyłam telefon do ucha i skierowałam się do wyjścia z hotelu, co by nikomu nie trajkotać nad uchem i w spokoju przeprowadzić rozmowę. Poza tym na zewnątrz jest lepszy zasięg, więc… Wyszłam sobie, no.
Plan był to zajebisty, dopóki ktoś nie wyrwał mi komórki z ręki i nie postanowił udowodnić, że wcale nie jestem taka cwana, jak myślę.
- Jak następnym razem będziesz chciała udawać, że do kogoś dzwonisz, to chociaż odblokuj telefon.
- Za to z ciebie jest strasznie niewychowany bachor. Nie przepuszczasz dziewczyn w drzwiach, gapisz się ludziom w ekran telefonu, a potem im je wyrywasz z dłoni. A właśnie, oddawaj!
Wyciągnęłam rękę po swoją własność, ale to wielkie i brzydkie coś jest również wyższe ode mnie, więc wystarczyło mu unieść ramię, aby mnie poniżyć.
- Najpierw mi powiedz, jak bardzo jesteś na mnie zła – odparł, gdy już drugi raz uchylił się przed moim atakiem. Zbił mnie tym z pantałyku i to straszliwie, ale mimo to spojrzałam na niego dziarsko i uniosłam brew.
- Bardziej, niż po Warszawie, ale mniej, niż po striptizie.
Zrozumiał. Kiwnął głową i oddał mi telefon, po czym wsunął dłonie do kieszeni dresowych spodenek i odwrócił twarz w stronę słońca. Nie, żebym śledziła każdy jego ruch, ale, wiecie, w ostatnich czasach Kurkowe zachowania nieco odstają od tych, które pamiętam choćby ze Spały. Dlatego też nie chcę niczego przegapić! Nawet głupiego uśmiechu, który nagle pojawił się na jego facjacie.
- Tak jak było przed chwilą… To było całkiem okej, nie? – spytał, zerkając na mnie jednym okiem, drugie mrużąc od promieni słonecznych.
Skrzyżowałam ramiona na klatce piersiowej i wzruszyłam nimi, spoglądając na czubki swoich butów.
- Taa. Spoko.
- Dzięki za to.
- Luzik.
Chyba chciał coś jeszcze powiedzieć, ale się powstrzymał. Może to i lepiej, wystarczy nam tego sprowadzania na stare tory jak na jeden dzień.
- A… Pola?
- No czego jeszcze chcesz?
Chwilę się do tego zbierał, ale w końcu westchnął.
- Przepraszam.
Wywróciłam oczami, bo wcale nie oczekiwałam, ani nie domagałam się od niego jakiejkolwiek skruchy za jego durne zachowania.
- Stało się, to się stało, jeśli było pod wpływem emocji, to było szczere, a za to się nie przeprasza. Nerwów nikomu to nie zwróci, a co miało zaboleć, to zabolało. Tyle. Po prostu wróćmy do porządku dziennego, okej?
Chwilę ważył te słowa, by w końcu pokiwać głową.
- Okej.


* * *

Jest 20:35, w Spodku zebrało się blisko 11 tysięcy wiary, głowa pulsuje mi bólem w rytm bębna Kułagi, a z drugiego końca boiska widzę kpiarski uśmiech młodego Rezende. Gdybym mogła, to sama stanęłabym pod siatką i zamiast w pomarańczowe, celowałabym w jego brzydką paszczękę. Ale pozostało mi siedzenie między Andrzejem a Jarząbkiem i nerwowe stukanie paznokciami o stolik, za które Oskar ma ochotę przywiązać mi ręce do krzesełka. To już szósty mecz w Lidze Światowej, ale pierwszy, kiedy czuję jakikolwiek stres. I to nie z obawy, że przegramy, ale o to, że przegramy właśnie z Brazylią! Możemy tracić tie-breaki z Finami, ale na opaleniznę Mirosława, nie z Kanarami! I nie po tym, co wydarzyło się po meczu w Toronto!
Ostatni raz byłam tak zesrana na ustnym polskim.
Wtedy zdałam, więc czy dla podtrzymania tendencji moglibyśmy dziś wygrać? Proszę?
Pierwszy gwizdek odgonił wszelkie głupie myśli z mojej głowy, pozostawiając tylko przekonanie, że chłopaki muszą zagrać mądrze i skutecznie, a przy okazji nie popełniać bezsensownych błędów. Zaczęliśmy od Pita, Winiara, Siuraka, Zbycha, Ziomka, Igły i Możdżona, mając po drugiej stronie  siedmiu kretynów w żółtych wdziankach, nad których odmianą nazwisk nawet nie chce mi się myśleć. Junior został w kwadracie, co przyjęłam z dość sporą satysfakcją, choć twierdzę, że byłaby ona zdecydowanie większa, gdyby kretyn stał na boisku i rozkładał bezradnie rączki. Ale ewidentnie jego dyspozycja jest równie uboga, co zawartość jego mózgu, więc tata postanowił zaoszczędzić mu wstydu. I to się nazywa dobry rodzic! Czekam tylko, aż wyrwie słuchawkę z ucha. Po meczu w Kanadzie stwierdziłam, że to moja ulubiona wersja Bernardo Rezende.
Tak więc mecz trwa, kibice szaleją na trybunach, ja popijam meliskę z termosa, a chłopaki wyciskają z siebie, ile mogą, żeby wynik był po ich stronie. I niech dowodem na to będzie rezultat 26:24, z jakim zwyciężyli w pierwszym secie oraz oblane moją herbatką notatki Oskara. Trochę niechcący wystrzeliłam z siedzenia po wykorzystanej setowej i skończyło się tak, jak się skończyło, wielkie mi halo.
Poza tym, kto by się przejmował jakimiś bazgrołami, skoro przegraliśmy drugiego seta do 23? I to mając Brazylijczyków po swojej stronie boiska, co oznaczało, że Junior w przerwach biegał niemal przed moim nosem i cieszył się jak głupi do deski. Doprawdy, nie znoszę gnoja bardziej od smażonej wątróbki i jakbym mogła, to bym spuściła jego twarz w kiblu tak, jak zawsze to robiłam z wątróbką babci Maryśki.
- Aż dziw, że Andrea nie dał ci szlabanu na mecz z Kanarami – stwierdził między drugim a trzecim setem Oskar. – Po tym jak dałaś w pysk Juniorowi, zalecałbym trwałe odseparowanie cię od brazylijskiego towarzystwa.
- Jak ja cię zaraz odseparuję, to oberwiesz tak samo jak Bruno.
- Albo od całego świata.
- Jarząbuś, ty tyle nie gadaj, bo ci się cyferki w statach pomylą, dobra?
- Bez kija nie podchodź – mruknął, sięgając po butelkę z wodą. – A może AA po prostu liczy, że na twój widok się przestraszą?
- Kpij sobie, ile chcesz, ale w obronie własnej i chłopaków przyłożę każdemu.
Oho, nad naszymi głowami rozległo się głośne chrząknięcie, to znak, że wujcio Andrzej wszystko słyszał.
- Nie chcę słyszeć ani słowa o jakichkolwiek rękoczynach, zrozumiano?
Wywróciłam oczami.
- A czy mogę chociaż krzyknąć?
- Nie.
- To co mogę?
- A musisz cokolwiek?
- Muszę!
- To przestań musieć!
- Ale ja tak nie mogę!
- Chcieć to móc!
- To samo mówi ci ciotka Weronika?
Oficjalnie: notatki Oskara skończyły swój żywot dokładnie w momencie, w którym ów osmarkał je wodą. I tak oto w jednej chwili poczułam mniejsze poczucie winy oraz satysfakcję, która wyrosła wraz z uśmiechem na mojej twarzy, dostrzegając minę wujaszka. Zapowietrzył się niesamowicie, przez sekundę miałam wrażenie, że zaraz się udusi, ale on tylko poczerwieniał, krzyknął, że bezczelna ze mnie dziewucha, córka swojej matki i takie tam, po czym wykonał w tył zwrot i polazł gdzieś, gdzie miał nadzieję, że ktoś go lubi.
- Wy naprawdę jesteście rodziną? – spytał Oski, ocierając podbródek.
- W genach i na papierze.
- Śmiem sądzić, że podczas wigilii nie siedzicie obok siebie przy stole.
- Na całe szczęście nie siedzimy przy nim wcale – odparłam, uśmiechając się krzywo, czym jednocześnie zakończyliśmy temat, bo zaczął się trzeci set.
I go wygraliśmy!
Kolekcjoner wazonów dosłownie wariował na ataku i kończył prawie wszystko, co mu Ziomek podsunął. Chyba miał jakąś ambicję wygrania jednego seta w pojedynkę, co potwierdzały uzupełniane na bieżąco przez Oskara statystyki.
Dalej, dalej, prawy bicku Bartmana!
Okej, mamy 2:1, 11 tysia kibiców, rozszalałego Zbycha, Winiara, który grał swój najlepszy mecz w tegorocznej Światówce i 211 centymetrów Możdżona, którego nie zawahamy się użyć. Podbijam swoim prawym sierpowym i sfochowanym Andrzejem, którego obrażony majestat potrafi mieć naprawdę nieograniczone pole zasięgu. Jak się zepniemy, to zamkniemy ten mecz w czterech setach i będzie cacy!
Będzie?
Nie będzie.
Tu piłka w out, tu w siatkę, tu jakiś błąd komunikacji i mamy tie-breaka z posranym ze szczęścia Juniorem w pakiecie. Czy wspomniałam, że od trzeciego seta jest cały czas na boisku? Nie? W takim razie bardzo starałam się wyprzeć ze świadomości ten fakt, że stoi za siatką i mnie mocno denerwuje. Zresztą nie tylko mnie, bo odkąd Bruno wszedł na stałe, Siurak zaczął tracić na skuteczności i od początku czwartego seta grał za niego Dziku.
No i proszę, powtórka z rozrywki z Toronto, tie-break z Brazolami. O tym właśnie marzyłam, tego pragnęłam, jest fantastycznie, siedzę z palcami na tętnicy szyjnej i zaraz wykorkuję, a przecież miałam dokonać w życiu tylu genialnych rzeczy, jak np. zjedzenie monstrualnego High Tower Combo 500g Beef Burgera.
Widać, jak mnie chłopaki lubią.
Okejka, tie-break. Wdech, wydech, wdech, kurwa, wydech.
- CISNĄĆ TYCH FRAJERÓW!
Wiem, że nie wypada, aby osoba ze sztabu wykrzykiwała takie hasła, aczkolwiek tłumiona agresja szkodzi zdrowiu psychicznemu, a co, jak co, ale odkąd pracuję w kadrze muszę szczególnie dbać o swoje. A umówmy się, jestem dość cennym członkiem, więc…
- BIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIJ!
… więc nie mogę dopuścić, aby ta drużyna mnie straciła.
- O w dupę.
No.
Powiedziane w czas.
Bo chyba umarłam.
To znaczy… Któryś z Brazoli stał na zagrywce. Nie wiem, który. Nie pamiętam. Teraz to ja nawet nie pamiętam, jak mam na imię. Ale piłka leciała. I leciała. I nie zatrzymała się po naszej stronie. W sensie… Zatrzymała się, ale… Chyba na mojej twarzy. I teraz widzę gwiazdy. Dużo gwiazd. I Oskara widzę. I Mieszka.
O, leżę na ziemi.
- Pola? Pola, słyszysz mnie?
- Eeeee…
- Żyjesz?
- Nieeee…
- Pola, ile widzisz palców?
- Dwa i trzy czwarte.
- Dobra, zaczyna pierdolić, jest okej.
Głos Jarząbka utonął w okrzykach kibiców, którzy nagle się ożywili, gdy z pomocą chłopaków podniosłam się na nogi. Nie wiem, co się stało, ale cała twarz mnie parzyła i miałam wrażenie, że wklęsła mi do środka głowy. W sumie sprawdziłabym to, ale mecz trwał dalej, więc chciałam usiąść z powrotem na swoje miejsce.
- Pani pójdzie z nami. – Usłyszałam obcy, męski głos i ktoś pociągnął mnie za ramię.
Na swoje nieszczęście byłam tak zamroczona, że nie wiedziałam, co się dzieje. Gdy posadzono mnie w ambulansie, wokół mojej głowy dwunastu Mirosławów tańczyło taniec zbójecki, a przed oczami miałam żółto-niebieskie plamki. A poza tym bardzo chciałam wrócić do hali i obejrzeć mecz do końca!
- Panie doktoru, meeeecz! – jęczałam, gdy jakiś wąsacz w okularach świecił mi latarką po oczach. – Break-tie!
- Tie-break.
- Obojętnie, byleby wygrali!
Ogólnie mam wrażenie, że pana bardzo bawił mój przypadek, bo ciągle się głupkowato uśmiechał i robił sobie ze mnie żarty.
- Przyjęcie perfekcyjne to to nie było – powiedział, przykładając do mojego czoła worek z lodem. – Żygadło nawet nie zdążył dobiec do wystawy. A propos wystawy, to proszę pokazać język.
- Panie doktoru, jaki wynik?
- Nasi prowadzą.
- Ale jaki wynik?
- 10:7.
- Dla kogo?
Pan doktoru popatrzył na mnie spod krzaczastych brwi z miną ‘are you kiddin’ me?’.
- A, nasi prowadzą – mruknęłam płaczliwie. – Aaaaa…
- Aaaaa co?
- Który to był?
- Który co?
- Który mnie poszkodował tak brutalnie! Bruno?
- Zdaje się, że Wallace.
- Szkoda – chlipnęłam nosem i opuściłam głowę, którą po chwili i tak zbyt gwałtownie poderwałam. – Panie doktoru!!!
- Słucham?
- A jak mój nos? Złamany? Czy będę wyglądać jak Rucy? Bo ja nie chcę! Potrzebna będzie operacja? Tylko, panie doktoru, proszę nie kłamczyć!
Chyba mocno oberwałam.
- Nawet krew pani nie poszła. Jedyne o czym możemy mówić, to odbity na środku czoła szew piłki i trwałe uszkodzenie mózgu.
- Jak bardzo trwałe?!
- Na amen.
- O losie!
Opadłam na kozetkę i troszkę sobie poumierałam na to moje trwałe uszkodzenie mózgu, dopóki wszystko nie zaczęło mi wracać do normy ze światłym myśleniem na czele. Żarciki pana doktora już nie robiły na mnie wrażenia, łeb dalej bolał, z hali dochodziły dźwięki fety, bo WYGRALIŚMY Z BRAZYLIĄ, a ja nawet tego nie zobaczyłam.
- E, kierowniku, jak tam? Żyjesz?
Siedziałam sobie na schodkach ambulansu, gdy w korytarzu pojawił się Olek. Jak babcię Konstancję kocham, nie wiem ile samozaparcia kosztowało go niewybuchnięcie śmiechem.
- A weźże spierdalaj, co?
- Czyli wszystko w jak najlepszym porządku – sam sobie odpowiedział, no patrzcie go. – To ja koleżankę już zabieram do kadrowego lekarza – dodał, po czym pomógł mi wstać i kładąc mi asekuracyjnie dłoń na plecach, zaczął prowadzić mnie w stronę hali. – Ty, Pola, toś ty nie widziała, że piłka na ciebie leci?
- Wyobraź sobie, że się zamyśliłam!
- O patrz, to akurat ciekawe. A nad czym tak myślałaś, jeśli można wiedzieć?
- Teraz to już nie pamiętam – odpowiedziałam wielce zasmucona i pociągnęłam nosem. – Ale na pewno o czymś fajnym. W ogóle to całe życie przeleciało mi przed oczami! I wiesz co? Strasznie dużo czasu przespałam!
- Apolonia! – Usłyszałam krzyk Zbycha. – Apolonia, jak się czujesz?
- Jakby mi Wallace wpierdolił zagrywką w sam środek czoła na oczach milionów ludzi – oznajmiłam zgodnie z prawdą i pozwoliłam się uściskać Zibiemu na pocieszenie. – Czyli wygraliśmy?
- Ano!
- A czy…
- Płakał jak niemowlę.
I ja tego nie widziałam! Szlaaaaag.
- Masz guza? – Jakieś małe coś pociągnęło mnie za koszulkę tak, że musiałam kucnąć, aby zmierzyć się z tym face to face. Westchnęłam, gdy Oliwier Winiarski zaczął bawić się w doktora i wcale niedelikatnie dokonywał oględzin mojego czoła, ale miał przy tym tak potwornie zmartwioną minę, że nie odgryzłam mu ręki. – Mama powiedziała, że do wesela się zagoi.
- Tylko czyjego?
- Naszego! – oznajmił bardzo oczywistym, ale i lekko pretensjonalnym tonem. – Patrz, dam ci buziaka i teraz będziesz już tylko moja! – powiedział, a jak powiedział, to tak zrobił i dał mi dużego całusa tam, gdzie zaczynał mi wyrastać róg.
- Ty, czaruś, kupiłeś mnie całą, ale jesteśmy totalnie nielegalni.
- A co to znaczy?
- Że musisz zadzwonić do mnie za piętnaście lat.
- Okej! – Bardzo szybko przytaknął, po czym wystawił łapkę, co bym przybiła mu piątkę na znak, że umowa stoi. – Poodbijamy piłkę?
- Wiesz, Olo, chyba mam dość odbijania piłek na dziś. Poszukaj Sebastiana, co?
Nie był mega zadowolony z tego pomysłu, ale machnął swym zaczesem i poleciał w swoją stronę. Za to mi nie pozostało nic innego, jak wstanie z kucek i zmierzenie się z brazylijskim wieżowcem o twarzy nieskalanej myślą.
- Przepraszam za piłkę – zaczął bardzo średnią angielszczyzną. – Wszystko okej?
- Boli – odpowiedziałam, dotykając palcem głowy. – Bardzo.
- Ja… nie chciał…
- Ja też nie chciała, a dostała.
- Jesteś zła?
Przez chwilę miałam wrażenie, że koleś się boi, że zaraz mu strzelę w pycho tak, jak jemu funflowi w Brazylii. Czaicie? Facet ponad dwa metry, o posturze i usposobieniu, które lekko mnie przerażają, mogący jednym pstryknięciem wysłać mnie do Sosnowca, gapi się na mnie i chyba próbuje wyczaić moment, w którym się na niego zamachnę.
Czad!
A nawet nie mogę tego wykorzystać.
- Nie, nie jestem zła. Nie mam na to siły.
- A, to dobrze.
Ja bym powiedziała, że fatalnie, bo nie lubię nie mieć siły na bycie złą. To tak, jakbym nie miała siły na bycie sobą, a to brzmi naprawdę źle. No ale cóż poradzić, nawet mi się nie chce nad tym rozwodzić. Poza tym Kurek patrzy się w naszą stronę. Niby robi sobie zdjęcia i rozdaje autografy, a jednak wyciąga łeb i zerka na nas. W ramach zrehabilitowania się za jego ostatnie durne zachowanie, mógłby łaskawie ruszyć swój kurzy kuper i wyratować mnie z tej niezręczności, w jakiej właśnie przebywam z Wallace’m. Halo, nie mam o czym z nim rozmawiać, a on i tak tu stoi!
- Coś jeszcze? – spytałam najuprzejmiejszym tonem, na jaki było mnie stać wobec Brazylijczyka. – Czy mogę już sobie iść?
- A jesteś zła na Bruno?
O. MÓJ. BOŻE.
- Jestem. Bardzo mocno.
- Aha.
Doprawdy, to najbardziej elokwentna rozmowa, jaką odbyłam w przeciągu ostatnich kilku dni. Wręcz uginam się pod ciężarem ilorazu inteligencji, buchającego od Wallace’a. Nie dam rady, nie wytrzymam tego, chyba muszę sobie iść.
- Ciao.
No i poszłam.
- Twoje cierpienie było wręcz namacalne – oznajmił mi Dziku.
- I nawet nie wysiliłeś się, żeby mnie uratować.
- Liczyłem na jakiś nagły zwrot akcji.
- Misiu! – warknęłam ostrzegawczo. – Wystarczy mi emocji na dzisiaj, wiesz?
Chyba chciał powiedzieć, że owszem, wie, ale zamiast tego buchnął mi śmiechem w twarz. I tak oto z mojej miłości do Kubiaka pozostało tylko wspomnienie, które zaczyna zamazywać chęć mordu.
- Mój Boże, a jeśli to była zemsta? No wiesz! Za Bruno! 
- Mocno oberwałaś, co?
- Ale ja mówię poważnie! - krzyknęłam, skłonna wierzyć we własne podejrzenia. - Słodki jeżu w poziomkach, to był zamach! Oni to zrobili specjalnie! Odwet za Toronto chcieli wziąć!
- Polcia, może ty idź sobie jeszcze usiądź i odpocznij, hm? - Misiek chwycił mnie pod ramię, poprowadził do krzesełek i tam posadził tuż obok Igły.
- Założę się, że już jesteś na YouTube.
- Za to ty już jesteś skończony.
- Oj Poooooola, z naszej perspektywy to było całkiem zabawne!
- Zabawne? – prychnęłam. – Ja prawie UMARŁAM!
Nic. Zero jakiegoś współczucia, przejęcia, troski, pustka! Śmieje się za to cymbał i nawet nie próbuje udawać, że chociaż trochę się mną zmartwił!
- Miałam cię za lepszego człowieka, Jrzysiu. Naprawdę, zawiodłeś mnie.
- Pola! – Gdzieś z naprzeciwka usłyszałam krzyk Winiara.
- Tak?
- Łap piłkę!
^&*^*$#^$^%&*&*@@@@!
Mam nadzieję, że te gnojki wiedzą, jak bardzo ich nienawidzę. Z całego mojego czarnego, przesiąkniętego pretensją do świata serduszka nie znoszę tych cymbałów i nie chcę mieć z nimi nic do czynienia. Zrywam z nimi wszystkimi! Koniec z nami! Uczucie się wypaliło! Do widzenia!
- Polciu, słoneczko, jak ja się o ciebie martwiłem!
- Pituniu najdroższy, chociaż ty!
Bo przecież od każdej reguły jest jakiś wyjątek, prawda?

* * *

Wciąż ich nienawidzę.
To nic, że wygrali z Brazolami, a po powrocie do hotelu grubo po pierwszej w nocy czekała na nas ciepła kolacja. Jestem zła! I obolała! I głodna! I bardzo chce mi się spać!
Dla zamanifestowania swojego focha, usiadłam sama na końcu restauracji. Ot, tak, żeby wiedzieli, że wcale ich nie potrzebuję. Ani ich, ani ich troski. O, przepraszam, ich troska nie istnieje! Mogłabym oberwać serią zagrywek od tych żółtych podlotków, a i tak tylko jeden Pitek rzuciłby mi się na pomoc. Cała reszta stałaby i się śmiała.
Nie dość, że przyjaciele zerowi, to jeszcze frajerzy.
Pff.
Jeszcze bezczelnie siedzą przy stole z nosami w telefonach i oglądają najlepszą akcję meczu, którą bynajmniej nie jest spektakularna wybrona spod bandy. No cóż, niscy intelektem nie potrzebują górnolotnej rozrywki, prawda?
- Pooooola, no chodź do nas! – krzyknął Kosa. – Przestań się boczyć!
- Już nie będziemy się śmiać! – dodał Kuba.
- Ani rzucać w ciebie piłkami – mruknął Możdżon, posyłając wymowne spojrzenie Winiarowi, który schował się za kartą menu. – Idiota.
- Apolonia, chodźże no tutaj! – Zbych odsunął wolne krzesło obok siebie. – Ale już! Bo mi smutno tu bez ciebie!
- No nie daj się prosić, Pooola! – jęknął Dziki.
- Gardzę wami wszystkimi – odparłam krótko znad swojej zapiekanki. – Tylko Piotruś jest super.
- HEJ!
- Guma, widziałam, jak się śmiałeś.
- Gra świateł.
- Oplułeś Ziomka.
- Bo znowu grał cały mecz, a ja nie.
I weźże tu z nimi żyj tak, żeby nie zwariować. Ja coś mówiłam o dbaniu o zdrowie psychiczne? Nieważne, nie było tematu. Tu się nie da o nie zadbać. W wariatkowie nie wyzdrowiejesz, nie ma na to szans.
- Okej, nie to nie! – krzyknął Igła. – Przy śniadaniu za nami zatęsknisz!
- To się zdziwisz!
Tak, jak i ja się zdziwiłam, gdy po kolacji, gdy większość towarzystwa rozeszła się do pokoi, a ja w zaciszu hotelowej restauracji rozpoczynałam nocne pisanie raportu, do stolika podeszła kelnerka i postawiła na nim talerzyk z… malinowym sernikiem.
- Proszono, aby zachować do kolacji jeden kawałek dla pani.
Chyba mi ciepło pod żebrami.


___________________

Mogłabym wypisać wszystkie powody, dla których rozdział pojawia się dopiero teraz. Zamiast nich napiszę jeden powód, dla którego w ogóle się pojawił: bo chcę
A poza tym żyję.
Chciałabym jeszcze tylko napisać - tym, którzy jeszcze tu są -, że dziękuję. Już dawno mogłoby Was tu nie być, a mimo to jesteście. I to jest mega super. Pisałam z myślą o Was. Jesteście najlepsi!